piątek, 1 kwietnia 2016

Junto a Ti: PROLOG


Is­tnieją dwa po­wody, które nie poz­wa­lają ludziom spełnić swoich marzeń.
Naj­częściej po pros­tu uważają je za niereal­ne. A cza­sem na sku­tek nagłej zmiany lo­su poj­mują, że spełnienie marzeń sta­je się możli­we w chwi­li, gdy się te­go naj­mniej spodziewają. Wte­dy jed­nak budzi się w nich strach przed wejściem na ścieżkę, która pro­wadzi w niez­na­ne, strach przed życiem rzu­cającym no­we wyz­wa­nia, strach przed ut­ratą na zaw­sze te­go, do cze­go przy­wyk­li.
 [P. Coelho]


Toluca zdecydowanie nie była miejscem, w którym chciał się zatrzymać na dłużej, dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, nie zastanawiał się ani chwili i ruszył w podróż do stolicy, która miała dać mu zdecydowanie więcej możliwości i pozwolić w końcu zacząć wszystko od nowa, zostawiając za sobą błędy przeszłości. Zresztą już kilka miesięcy wcześniej, gdy opuszczał rodzinne miasteczko wiedział, że miejscem docelowym jego wędrówki będzie właśnie Ciudad de Mexico. Od tamtej pory tułał się po Meksyku, a między poszczególnymi przystankami na drodze do stolicy i nowego życia do tej pory przemieszczał się głównie stopem, ale tym razem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej żałował, że kiedy jeszcze miał okazję nie kupił jakiegoś grata na czterech kółkach.
Deszcz lał niemiłosiernie, nocne niebo, które spowiły ciężkie, granatowe chmury, co i raz przecinały jaskrawe pioruny, a drzewa wzdłuż drogi szumiały złowieszczo, jakby nie chciały poddać się podmuchom przenikliwego wiatru. Postawił kołnierz skórzanej kurtki i poprawił przewieszoną przez ramię torbę, w której mieścił się cały dobytek jego życia, choć dobytek w jego przypadku to było zbyt wiele powiedziane. Opuszczając rodzinne strony nie tracił nic, bo tak naprawdę nie miał niczego, co mógłby stracić i nikogo, komu by na nim choć trochę zależało, oprócz matki, z którą i tak łączyły go relacje dalekie od idealnych. Nie potrafił ich naprawić, choć była to chyba w tej chwili jedyna rzecz na jakiej mu zależało. Oboje jednak byli uparci, zawzięci i najwyraźniej ciągle chowali do siebie zbyt wiele urazy, która przez ostatnie pięć lat zdawała się narastać z dnia na dzień, więc uznał, że najlepiej będzie, jeśli na jakiś czas znikną sobie z oczu. A kiedy w końcu uda mu się stanąć na nogi i ułożyć sobie życie,  wtedy wróci do matki, choćby tylko po to by usłyszeć, że jest z niego dumna.
Przyspieszył kroku. Nie miał już na sobie ani jednej suchej nitki, ale nie uśmiechało mu się spędzić całej nocy pod gołym niebem. Gdy usłyszał za sobą silnik nadjeżdżającego samochodu, odwrócił się i wystawił kciuk, licząc, że może kierowca okaże się na tyle uprzejmy, że podrzuci go przynajmniej na obrzeża miasta. Ten jednak nie tylko nie zatrzymał się, ale jeszcze przyspieszył, ochlapując go przy tym błotem z kałuży.
Zaklął szpetnie pod nosem i odprowadził mrożącym krew w żyłach wzrokiem  pojazd, który na pełnej prędkości wszedł w zakręt. Kilka sekund później jego uszu dobiegł pisk opon, a potem głuchy huk miażdżonej blachy i brzęk tłuczonych szyb.
– Cholerny pirat drogowy – mruknął pod nosem, biegnąc przed siebie, by jak najszybciej dotrzeć do miejsca wypadku i udzielić pomocy, jeśli będzie jeszcze kogo ratować. Huk był głośny, a seria odgłosów jaka nastąpiła po nim wskazywała na to, że auto dachowało. I faktycznie tak było. Auto, które go mijało, niemal doszczętnie zmiażdżone, leżało kołami do góry. Podszedł szybko do niego, rzucił swoją torbę na mokry asfalt, przykucnął i przez stłuczoną szybę wsunę rękę do wnętrza, by sprawdzić puls na szyi nieprzytomnego kierowcy. Westchnął ciężko i przesunął dłonią po twarzy, gdy zamiast tętna wyczuł jedynie odór alkoholu. Zacisnął nerwowo szczęki i podniósł leżący nieopodal telefon, należący zapewne do ów nieszczęśnika. Szybkim krokiem ruszył w kierunku drugiego auta, które w wyniku zderzenia wylądowało w rowie po drugiej stronie ulicy, by zorientować się w sytuacji, nim wybierze numer alarmowy. – Chryste panie – jęknął, gdy dostrzegł za kierownicą filigranową postać. Włożył telefon do kieszeni kurtki i szarpnął za drzwi. Raz, drugi, trzeci… Kiedy w końcu ustąpiły, wcisnął się do środka. Wsunął palce pod długie, ciemne włosy dziewczyny i odetchnął z ulgą, gdy wyczuł puls. Ostrożnie chwycił ją za ramiona i oparł jej wątłe ciało o oparcie, a potem odpiął pas bezpieczeństwa. – Hej… – zwrócił się do niej, zgarniając z zakrwawionej twarzy, kosmyki włosów. – Boli cię coś? – spytał.
– Nie wiem… – wymamrotała na wpół przytomnie, przykładając drżącą dłoń do mostka. Oddychała płytko i nierówno. Uniósł jej powieki i zajrzał w źrenice, świecąc w nie telefonem. Wyglądało na to, że reagują prawidłowo. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej był wdzięczny losowi za to, że jego matka była pielęgniarką i od małego wpajała mu zasady udzielania pierwszej pomocy.
– Spróbuję cię wyciągnąć – zakomunikował, przekładając sobie jej ramię przez szyję. – Wiesz jaki dzisiaj dzień? – spytał.
– Środa – mruknęła. – Niedobrze mi…
– Wiem – odparł cicho, ostrożnie wyciągając ją z auta. Ułożył ją w pozycji bocznej ustalonej i poszedł do bagażnika po apteczkę, z której od razu wyjął koc termiczny. Przyklęknął przy dziewczynie i omiótł wzrokiem całą jej sylwetkę. Prawa noga, spuchła i wyglądała na paskudnie złamaną. Zaklął pod nosem i ostrożnie przesunął dłońmi po jej żebrach, by sprawdzić czy są całe, a wtedy jego wzrok spoczął na wisiorku jaki miała na szyi. Był to mosiężny klucz z motylem, a jemu wydawało się, że już kiedyś widział taką zawieszkę. Nie potrafił jednak w tym momencie stwierdzić kiedy i gdzie, zresztą nie to było teraz najważniejsze. Okrył ją kocem termicznym, a potem usiadł za nią tak, że jej drobne ciało znalazło się w pozycji półleżącej między jego udami, oparte plecami o jego tors. Spojrzał na ranę na jej czole, która zdawała się dość głęboka. Wyciągnął z apteczki jałowy opatrunek i przyłożył go do rany, starając się jej nie uciskać, a drugą dłonią sięgnął do kieszeni kurtki po telefon.
– Pogotowie?... Był wypadek. Zderzyły się dwa samochody, kierowca jednego z nich, mężczyzna, chyba nie żyje, drugi, kobieta około 25 lat, przytomna, odczuwa nudności, ma głęboką ranę na czole i prawdopodobnie złamaną nogę…

* * *

– Przykro mi, Max – powiedziała do telefonu łamiącym się głosem i przymknęła powieki, starając się za wszelką cenę zdusić w sobie szloch.
– Przykro ci? To nie jest rozlane mleko, Corrine! Chryste! – jęknął wściekle i zrobił głęboki wdech. – Po cholerę wsiadałaś do samochodu w taką pogodę i to jeszcze o tej godzinie, przecież z samego rana mieliśmy lecieć do Paryża – dodał, ale choć zapewne starał się panować nad buzującą w nim wściekłością, to i tak w jego głosie dało się słyszeć oskarżycielskie nuty, które wcale nie pomagały jej poczuć się lepiej. – Dlaczego milczysz? – zapytał w końcu nieco już poirytowany.
– Bo ty mówisz za nas dwoje – odparła tak cicho, że sama ledwie siebie słyszała, a potem odwróciła głowę do okna i spojrzała na szybę, o którą raz po raz bębnił deszcz, uparcie nie chcąc przestać padać.
– Naprawdę myślałem, że jesteś rozsądniejsza – odezwał się po chwili pełnym nagany głosem. – Pomyślałaś, choć przez chwilę o mnie, kiedy postanowiłaś zgrywać mistrza kierownicy? – wypluł z siebie jadowitym tonem, a Corrie miała ochotę się roześmiać na dźwięk tych słów i nie wiedziała właściwie czy to efekt środków przeciwbólowych, szoku, czy jeszcze czegoś innego.
– Pomyślałam o tobie w tej chwili, dlatego dzwonię i cię uprzedzam, że nie polecę z tobą. Powodzenia w Paryżu, Max – rzuciła do aparatu zmęczonym głosem i nie chcąc słuchać dalszego wywodu na temat tego, jaka jest głupia i nieodpowiedzialna, rozłączyła się, odkładając telefon na pościel. Przymknęła powieki i przełknęła ogromną gulę, która stanęła jej w gardle utrudniając oddychanie. Środki przeciwbólowe, które podała jej pielęgniarka dawno przestały działać, bo znów bolało ją całe ciało. Straciła już nawet rachubę, które miejsce boli bardziej, stłuczona klatka piersiowa, głowa, którą uderzyła o kierownicę, czy usztywniona noga, na którą nie chciała nawet patrzeć. Czuła się okropnie, ale jeszcze bardziej bała się tego, co może usłyszeć od lekarzy, a co może przesądzić o całym jej dotychczasowym życiu, niwecząc jej plany i zaprzepaszczając wszystkie dotychczasowe wysiłki czy lata ciężkiej pracy.
Zrobiła głęboki wdech i palcem wskazującym wytarła samotną łzę, która spłynęła jej po skroni, a kiedy do jej uszu dobiegło ciche pukanie do drzwi, wysiliła się na blady uśmiech i odwróciła się w stronę wejścia, spoglądając wprost w ciemne tęczówki, opartego o framugę kuzyna.
– Mogę? – zapytał, a gdy skinęła mu głową na zgodę, powoli ruszył w jej kierunku. – Rozmawiałaś z Max’em? – zapytał, stając przy łóżku i czułym gestem odgarniając jej za ucho kosmyk ciemnych włosów. Corrie skinęła głową bez słowa i cicho siorpnęła nosem, przesuwając palcem po leżącym na pościeli telefonie. – Zapytał przynajmniej jak się czujesz i czy nic ci nie jest? – dopytał, a kiedy kuzynka nadal uparcie milczała, zerkając na niego tylko niepewnie, prychnął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nie winię go. Ten wyjazd to jego szansa na spełnienie marzeń. Każdy na jego miejscu by się wściekł – powiedziała cicho i zwilżyła spierzchnięte wargi językiem.
– Nie każdy, Corrie. Ty na jego miejscu już dawno byś tu była i przynajmniej zapytała, czy może chodzić – stwierdził z gniewem w głębokim głosie. – Poświęciłaś lata by z nim tańczyć, a co on zrobił po tym wszystkim dla ciebie? Wylał do telefonu swoje żale i nawrzeszczał? – zapytał, choć właściwie nie musiała nic mówić. Znał odpowiedź i bez tego, bo czytał w niej jak w otwartej księdze, wystarczyło, że spojrzał jej w oczy.
– Gdzie reszta? – zapytała w końcu, kiwając w stronę korytarza i zgrabnie zmieniając temat rozmowy.
– Lily poszła do barku po jakąś kawę, bo automat na piętrze jest popsuty. A rodzice próbują przez telefon uspokoić twoją mamę, która z ojcem jedzie właśnie do szpitala… – powiedział, ale zanim zdążył dokończyć zdanie, do sali wszedł przystojny lekarz w niebieskim uniformie, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję i spojrzeniem utkwionym w trzymanej w dłoniach karcie. Przekartkował strony, a po chwili uniósł wzrok znad dokumentów i uśmiechnął się lekko, podchodząc do łóżka swojej pacjentki.
– To mój kuzyn, Raul Rivera – odezwała się Corrine, dostrzegając pytające spojrzenie swojego lekarza.
– Doktor Luis Galvan, ortopeda Corrine – przedstawił się i uśmiechnął przyjaźnie, a potem przeniósł wzrok na brunetkę, która na tle białej szpitalnej pościeli wyglądała na jeszcze bardziej kruchą niż zapewne była w rzeczywistości. – Jak się czujesz? – zapytał, sięgając po zawieszoną w nogach łóżka kartę i szybkim wzrokiem omiótł zapisane na niej informacje.
– Jakby przejechał po mnie walec – odparła i zaśmiała się cicho, kiedy lekarz spojrzał na nią rozbawiony spod uniesionej brwi. Szybko jednak jej uśmiech zamienił się w grymas, gdy ciało przeszyła fala bólu promieniującego z obitych żeber. – Albo dwa …
– Ma pan już wyniki rezonansu? – zapytał Raul, wpatrując się wyczekująco w medyka. Mężczyzna zerknął w kartę, a później przeniósł przyjazne spojrzenie na Corrie i unosząc jedną brew, zrobił głęboki wdech jakby przygotowywał się do przekazania najgorszej wiadomości z możliwych.
– Nie będę was oszukiwał, nie jest dobrze. Nie chcę tutaj rzucać medycznymi terminami, ani obrazowo opisywać co się właściwie stało z twoją nogą, bo nie jest to nic przyjemnego. Najprościej rzecz ujmując doszło do złamania nasady kości piszczelowej, która podczas wypadku niefortunnie uderzyła o kość udową, powodując dość paskudne uszkodzenie stawu kolanowego. Stąd opuchlizna i ból przy najmniejszym nawet ruchu – wytłumaczył, patrząc wprost na Corrine.
– Co mnie czeka, doktorze? – zapytała drżącym z emocji głosem i przełknęła z trudem wielką gulę, ściskającą jej gardło. Kiedy poczuła jak Raul splata palce z jej palcami, uniosła wzrok i spojrzała prosto w jego ciemne tęczówki kuzyna. Uśmiechnął się do niej jednym kącikiem ust, jakby chciał jej powiedzieć, że cokolwiek ją czeka nie jest z tym sama, a ona odetchnęła z ulgą i wyczekująco spojrzała ponownie na ortopedę.
– Konieczny będzie zabieg przywracający prawidłowy stan anatomiczny stawu, w przeciwnym razie źle się to skończy. To jedyna szansa na normalne poruszanie się, więc potrzebna będzie twoja zgoda na operację – powiedział poważnie, spokojnym, wyważonym tonem, nie odrywając ciepłego spojrzenia od jej napiętej twarzy.
– Czy… – urwała nagle, czując, że w płucach brakuje jej tlenu i przymknęła na moment powieki, usiłując uspokoić szalejące w piersi serce. Kiedy Raul kciukiem pogładził wierzch jej dłoni, zrobiła głęboki wdech i powstrzymując cisnące się do oczu łzy, zwilżyła spierzchnięte wargi językiem i znów spojrzała na lekarza. – Czy będę mogła tańczyć?
– Nie będę cię oszukiwał Corrine. Do czasu zrostu kostnego, nie będziesz mogła obciążać nogi przez sześć tygodni. Dopiero po trzech miesiącach, przy dobrych wynikach, będzie możliwe pełne obciążanie kolana, ale i tak czeka cię rehabilitacja – powiedział, uważnie wpatrując się w jej przepełnione bólem i nadzieją ciemne tęczówki. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś mogła normalnie funkcjonować, ale zawodowy taniec niestety musisz wykluczyć, dla swojego dobra – powiedział surowym tonem, jasno sugerującym, że nie zastosowanie się do jego zaleceń, skończy się dla niej tragicznie.
– Gdzie ma pan tą zgodę, doktorze? – zapytała zdławionym głosem, powoli poprawiając się na poduszkach, a kiedy podał jej dokumenty i długopis, szybkim ruchem podpisała w wyznaczonym do tego miejscu i oddała mu papiery.
– Dziękuję, zlecę przygotowanie sali do zabiegu – poinformował, zerkając przelotnie na Raula, po czym pospiesznie wyszedł z pomieszczenia.
– Chcę zostać sama – odezwała się Corrie tonem wyprutym z jakichkolwiek emocji i spojrzała błagalnie na kuzyna, który bez słowa skinął głową ze zrozumieniem, a potem pochylił się i pocałował ją w czoło.
– Będzie dobrze, mała – szepnął, a Corrie nie zaszczycając go już ani jednym spojrzeniem, odwróciła głowę i przymknęła powieki. Dopiero, kiedy została sama, poczuła jak w jednym momencie opuszczają ją siły i wewnętrzne opanowanie, którego mimo wszystko w sobie nie miała. Zasłoniła oczy dłonią i mocniej wtuliła się poduszkę, rozklejając się jak małe dziecko i modląc z całego serca, by ten dzień, w którym w ciągu kilku sekund pijany człowiek zniszczył wszystkie jej marzenia, okazał się jedynie potwornie koszmarnym snem. Snem, z którego szybko się obudzi…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz