Istnieją dwa powody, które nie pozwalają ludziom spełnić swoich marzeń.
Najczęściej po prostu
uważają je za nierealne. A czasem na skutek nagłej
zmiany losu pojmują, że spełnienie marzeń staje się możliwe
w chwili, gdy się tego najmniej spodziewają. Wtedy jednak
budzi się w nich strach przed wejściem na ścieżkę, która prowadzi
w nieznane, strach przed życiem rzucającym nowe wyzwania, strach
przed utratą na zawsze tego, do czego przywykli.
[P. Coelho]
Toluca zdecydowanie
nie była miejscem, w którym chciał się zatrzymać na dłużej, dlatego gdy tylko
nadarzyła się okazja, nie zastanawiał się ani chwili i ruszył w podróż do
stolicy, która miała dać mu zdecydowanie więcej możliwości i pozwolić w końcu
zacząć wszystko od nowa, zostawiając za sobą błędy przeszłości. Zresztą już
kilka miesięcy wcześniej, gdy opuszczał rodzinne miasteczko wiedział, że
miejscem docelowym jego wędrówki będzie właśnie Ciudad de Mexico. Od tamtej
pory tułał się po Meksyku, a między poszczególnymi przystankami na drodze do
stolicy i nowego życia do tej pory przemieszczał się głównie stopem, ale tym
razem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej żałował, że kiedy jeszcze miał okazję
nie kupił jakiegoś grata na czterech kółkach.
Deszcz lał
niemiłosiernie, nocne niebo, które spowiły ciężkie, granatowe chmury, co i raz
przecinały jaskrawe pioruny, a drzewa wzdłuż drogi szumiały złowieszczo, jakby
nie chciały poddać się podmuchom przenikliwego wiatru. Postawił kołnierz
skórzanej kurtki i poprawił przewieszoną przez ramię torbę, w której mieścił
się cały dobytek jego życia, choć dobytek w jego przypadku to było zbyt wiele
powiedziane. Opuszczając rodzinne strony nie tracił nic, bo tak naprawdę nie
miał niczego, co mógłby stracić i nikogo, komu by na nim choć trochę zależało,
oprócz matki, z którą i tak łączyły go relacje dalekie od idealnych. Nie
potrafił ich naprawić, choć była to chyba w tej chwili jedyna rzecz na jakiej
mu zależało. Oboje jednak byli uparci, zawzięci i najwyraźniej ciągle chowali
do siebie zbyt wiele urazy, która przez ostatnie pięć lat zdawała się narastać
z dnia na dzień, więc uznał, że najlepiej będzie, jeśli na jakiś czas znikną
sobie z oczu. A kiedy w końcu uda mu się stanąć na nogi i ułożyć sobie
życie, wtedy wróci do matki, choćby
tylko po to by usłyszeć, że jest z niego dumna.
Przyspieszył kroku.
Nie miał już na sobie ani jednej suchej nitki, ale nie uśmiechało mu się
spędzić całej nocy pod gołym niebem. Gdy usłyszał za sobą silnik
nadjeżdżającego samochodu, odwrócił się i wystawił kciuk, licząc, że może
kierowca okaże się na tyle uprzejmy, że podrzuci go przynajmniej na obrzeża
miasta. Ten jednak nie tylko nie zatrzymał się, ale jeszcze przyspieszył,
ochlapując go przy tym błotem z kałuży.
Zaklął szpetnie pod nosem i
odprowadził mrożącym krew w żyłach wzrokiem
pojazd, który na pełnej prędkości wszedł w zakręt. Kilka sekund później
jego uszu dobiegł pisk opon, a potem głuchy huk miażdżonej blachy i brzęk
tłuczonych szyb.
– Cholerny pirat
drogowy – mruknął pod nosem, biegnąc przed siebie, by jak najszybciej dotrzeć
do miejsca wypadku i udzielić pomocy, jeśli będzie jeszcze kogo ratować. Huk
był głośny, a seria odgłosów jaka nastąpiła po nim wskazywała na to, że auto
dachowało. I faktycznie tak było. Auto, które go mijało, niemal doszczętnie
zmiażdżone, leżało kołami do góry. Podszedł szybko do niego, rzucił swoją torbę
na mokry asfalt, przykucnął i przez stłuczoną szybę wsunę rękę do wnętrza, by
sprawdzić puls na szyi nieprzytomnego kierowcy. Westchnął ciężko i przesunął
dłonią po twarzy, gdy zamiast tętna wyczuł jedynie odór alkoholu. Zacisnął nerwowo
szczęki i podniósł leżący nieopodal telefon, należący zapewne do ów
nieszczęśnika. Szybkim krokiem ruszył w kierunku drugiego auta, które w wyniku
zderzenia wylądowało w rowie po drugiej stronie ulicy, by zorientować się w
sytuacji, nim wybierze numer alarmowy. – Chryste panie – jęknął, gdy dostrzegł
za kierownicą filigranową postać. Włożył telefon do kieszeni kurtki i szarpnął
za drzwi. Raz, drugi, trzeci… Kiedy w końcu ustąpiły, wcisnął się do środka.
Wsunął palce pod długie, ciemne włosy dziewczyny i odetchnął z ulgą, gdy wyczuł
puls. Ostrożnie chwycił ją za ramiona i oparł jej wątłe ciało o oparcie, a
potem odpiął pas bezpieczeństwa. – Hej… – zwrócił się do niej, zgarniając z
zakrwawionej twarzy, kosmyki włosów. – Boli cię coś? – spytał.
– Nie wiem… –
wymamrotała na wpół przytomnie, przykładając drżącą dłoń do mostka. Oddychała
płytko i nierówno. Uniósł jej powieki i zajrzał w źrenice, świecąc w nie
telefonem. Wyglądało na to, że reagują prawidłowo. Teraz bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej był wdzięczny losowi za to, że jego matka była
pielęgniarką i od małego wpajała mu zasady udzielania pierwszej pomocy.
– Spróbuję cię
wyciągnąć – zakomunikował, przekładając sobie jej ramię przez szyję. – Wiesz
jaki dzisiaj dzień? – spytał.
– Środa – mruknęła. –
Niedobrze mi…
– Wiem – odparł
cicho, ostrożnie wyciągając ją z auta. Ułożył ją w pozycji bocznej ustalonej i
poszedł do bagażnika po apteczkę, z której od razu wyjął koc termiczny.
Przyklęknął przy dziewczynie i omiótł wzrokiem całą jej sylwetkę. Prawa noga,
spuchła i wyglądała na paskudnie złamaną. Zaklął pod nosem i ostrożnie
przesunął dłońmi po jej żebrach, by sprawdzić czy są całe, a wtedy jego wzrok
spoczął na wisiorku jaki miała na szyi. Był to mosiężny klucz
z motylem, a jemu wydawało się, że już kiedyś widział taką zawieszkę. Nie
potrafił jednak w tym momencie stwierdzić kiedy i gdzie, zresztą nie to było
teraz najważniejsze. Okrył ją kocem termicznym, a potem usiadł za nią tak, że
jej drobne ciało znalazło się w pozycji półleżącej między jego udami, oparte
plecami o jego tors. Spojrzał na ranę na jej czole, która zdawała się dość
głęboka. Wyciągnął z apteczki jałowy opatrunek i przyłożył go do rany, starając
się jej nie uciskać, a drugą dłonią sięgnął do kieszeni kurtki po telefon.
– Pogotowie?... Był
wypadek. Zderzyły się dwa samochody, kierowca jednego z nich, mężczyzna, chyba
nie żyje, drugi, kobieta około 25 lat, przytomna, odczuwa nudności, ma głęboką
ranę na czole i prawdopodobnie złamaną nogę…
* * *
– Przykro mi, Max – powiedziała do telefonu łamiącym się głosem i
przymknęła powieki, starając się za wszelką cenę zdusić w sobie szloch.
– Przykro ci? To nie jest rozlane mleko, Corrine! Chryste! –
jęknął wściekle i zrobił głęboki wdech. – Po cholerę wsiadałaś do samochodu w
taką pogodę i to jeszcze o tej godzinie, przecież z samego rana mieliśmy lecieć
do Paryża – dodał, ale choć zapewne starał się panować nad buzującą w nim
wściekłością, to i tak w jego głosie dało się słyszeć oskarżycielskie nuty,
które wcale nie pomagały jej poczuć się lepiej. – Dlaczego milczysz? – zapytał
w końcu nieco już poirytowany.
– Bo ty mówisz za nas dwoje – odparła tak cicho, że sama ledwie
siebie słyszała, a potem odwróciła głowę do okna i spojrzała na szybę, o którą
raz po raz bębnił deszcz, uparcie nie chcąc przestać padać.
– Naprawdę myślałem, że jesteś rozsądniejsza – odezwał się po chwili pełnym nagany głosem.
– Pomyślałaś, choć przez chwilę o mnie, kiedy postanowiłaś zgrywać mistrza
kierownicy? – wypluł z siebie jadowitym tonem, a Corrie miała ochotę się
roześmiać na dźwięk tych słów i nie wiedziała właściwie czy to efekt środków
przeciwbólowych, szoku, czy jeszcze czegoś innego.
– Pomyślałam o tobie w tej chwili, dlatego dzwonię i cię
uprzedzam, że nie polecę z tobą. Powodzenia w Paryżu, Max – rzuciła do aparatu
zmęczonym głosem i nie chcąc słuchać dalszego wywodu na temat tego, jaka jest
głupia i nieodpowiedzialna, rozłączyła się, odkładając telefon na pościel.
Przymknęła powieki i przełknęła ogromną gulę, która stanęła jej w gardle
utrudniając oddychanie. Środki przeciwbólowe, które podała jej pielęgniarka
dawno przestały działać, bo znów bolało ją całe ciało. Straciła już nawet
rachubę, które miejsce boli bardziej, stłuczona klatka piersiowa, głowa, którą
uderzyła o kierownicę, czy usztywniona noga, na którą nie
chciała nawet patrzeć. Czuła się okropnie, ale jeszcze bardziej bała się tego,
co może usłyszeć od lekarzy, a co może przesądzić o całym jej dotychczasowym
życiu, niwecząc jej plany i zaprzepaszczając wszystkie dotychczasowe wysiłki
czy lata ciężkiej pracy.
Zrobiła głęboki wdech i palcem wskazującym wytarła samotną łzę,
która spłynęła jej po skroni, a kiedy do jej uszu dobiegło ciche pukanie do
drzwi, wysiliła się na blady uśmiech i odwróciła się w stronę wejścia,
spoglądając wprost w ciemne tęczówki, opartego o framugę kuzyna.
– Mogę? – zapytał, a gdy skinęła mu głową na zgodę, powoli ruszył w jej kierunku. – Rozmawiałaś z Max’em? – zapytał, stając przy łóżku i czułym gestem odgarniając jej za ucho kosmyk ciemnych włosów. Corrie skinęła głową bez słowa i cicho siorpnęła nosem, przesuwając palcem po leżącym na pościeli telefonie. – Zapytał przynajmniej jak się czujesz i czy nic ci nie jest? – dopytał, a kiedy kuzynka nadal uparcie milczała, zerkając na niego tylko niepewnie, prychnął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Mogę? – zapytał, a gdy skinęła mu głową na zgodę, powoli ruszył w jej kierunku. – Rozmawiałaś z Max’em? – zapytał, stając przy łóżku i czułym gestem odgarniając jej za ucho kosmyk ciemnych włosów. Corrie skinęła głową bez słowa i cicho siorpnęła nosem, przesuwając palcem po leżącym na pościeli telefonie. – Zapytał przynajmniej jak się czujesz i czy nic ci nie jest? – dopytał, a kiedy kuzynka nadal uparcie milczała, zerkając na niego tylko niepewnie, prychnął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nie winię go. Ten wyjazd to jego szansa na spełnienie marzeń.
Każdy na jego miejscu by się wściekł – powiedziała cicho i zwilżyła
spierzchnięte wargi językiem.
– Nie każdy, Corrie. Ty na jego miejscu już dawno byś tu była i
przynajmniej zapytała, czy może chodzić – stwierdził z gniewem w głębokim
głosie. – Poświęciłaś lata by z nim tańczyć, a co on zrobił
po tym wszystkim dla ciebie? Wylał do telefonu swoje żale i nawrzeszczał? –
zapytał, choć właściwie nie musiała nic mówić. Znał odpowiedź i bez tego, bo
czytał w niej jak w otwartej księdze, wystarczyło, że spojrzał jej w oczy.
– Gdzie reszta? – zapytała w końcu, kiwając w stronę korytarza i
zgrabnie zmieniając temat rozmowy.
– Lily poszła do barku po jakąś kawę, bo automat na piętrze jest
popsuty. A rodzice próbują przez telefon uspokoić twoją mamę, która z ojcem
jedzie właśnie do szpitala… – powiedział, ale zanim zdążył dokończyć zdanie,
do sali wszedł przystojny lekarz w niebieskim uniformie, ze stetoskopem
przewieszonym przez szyję i spojrzeniem utkwionym w trzymanej w dłoniach
karcie. Przekartkował strony, a po chwili uniósł wzrok znad dokumentów i
uśmiechnął się lekko, podchodząc do łóżka swojej pacjentki.
– To mój kuzyn, Raul Rivera – odezwała się Corrine, dostrzegając
pytające spojrzenie swojego lekarza.
– Doktor Luis Galvan, ortopeda Corrine – przedstawił się i
uśmiechnął przyjaźnie, a potem przeniósł wzrok na brunetkę, która na tle białej
szpitalnej pościeli wyglądała na jeszcze bardziej kruchą niż zapewne była w
rzeczywistości. – Jak się czujesz? – zapytał, sięgając po zawieszoną w nogach
łóżka kartę i szybkim wzrokiem omiótł zapisane na niej informacje.
– Jakby przejechał po mnie walec – odparła i zaśmiała się cicho,
kiedy lekarz spojrzał na nią rozbawiony spod uniesionej brwi. Szybko jednak jej
uśmiech zamienił się w grymas, gdy ciało przeszyła fala bólu promieniującego z
obitych żeber. – Albo dwa …
– Ma pan już wyniki rezonansu? – zapytał Raul, wpatrując się
wyczekująco w medyka. Mężczyzna zerknął w kartę, a później przeniósł przyjazne
spojrzenie na Corrie i unosząc jedną brew, zrobił głęboki wdech jakby
przygotowywał się do przekazania najgorszej wiadomości z możliwych.
– Nie będę was oszukiwał, nie jest dobrze. Nie chcę tutaj rzucać
medycznymi terminami, ani obrazowo opisywać co się właściwie stało z twoją
nogą, bo nie jest to nic przyjemnego. Najprościej rzecz ujmując doszło do
złamania nasady kości piszczelowej, która podczas wypadku niefortunnie uderzyła
o kość udową, powodując dość paskudne uszkodzenie stawu kolanowego. Stąd
opuchlizna i ból przy najmniejszym nawet ruchu – wytłumaczył, patrząc wprost na
Corrine.
– Co mnie czeka, doktorze? – zapytała drżącym z emocji głosem i
przełknęła z trudem wielką gulę, ściskającą jej gardło. Kiedy poczuła jak Raul
splata palce z jej palcami, uniosła wzrok i spojrzała prosto w jego ciemne
tęczówki kuzyna. Uśmiechnął się do niej jednym kącikiem ust, jakby chciał jej
powiedzieć, że cokolwiek ją czeka nie jest z tym sama, a ona odetchnęła z ulgą
i wyczekująco spojrzała ponownie na ortopedę.
– Konieczny będzie zabieg przywracający prawidłowy stan
anatomiczny stawu, w przeciwnym razie źle się to skończy. To jedyna szansa na
normalne poruszanie się, więc potrzebna będzie twoja zgoda na operację –
powiedział poważnie, spokojnym, wyważonym tonem, nie odrywając ciepłego
spojrzenia od jej napiętej twarzy.
– Czy… – urwała nagle, czując, że w płucach brakuje jej tlenu i
przymknęła na moment powieki, usiłując uspokoić szalejące w piersi serce. Kiedy
Raul kciukiem pogładził wierzch jej dłoni, zrobiła głęboki wdech i
powstrzymując cisnące się do oczu łzy, zwilżyła spierzchnięte wargi językiem i
znów spojrzała na lekarza. – Czy będę mogła tańczyć?
– Nie będę cię oszukiwał Corrine. Do czasu zrostu kostnego, nie
będziesz mogła obciążać nogi przez sześć tygodni. Dopiero po trzech miesiącach,
przy dobrych wynikach, będzie możliwe pełne obciążanie kolana, ale i tak czeka
cię rehabilitacja – powiedział, uważnie wpatrując się w jej przepełnione bólem
i nadzieją ciemne tęczówki. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś mogła
normalnie funkcjonować, ale zawodowy taniec niestety musisz wykluczyć, dla
swojego dobra – powiedział surowym tonem, jasno sugerującym, że nie
zastosowanie się do jego zaleceń, skończy się dla niej tragicznie.
– Gdzie ma pan tą zgodę, doktorze? – zapytała zdławionym głosem,
powoli poprawiając się na poduszkach, a kiedy podał jej dokumenty i długopis,
szybkim ruchem podpisała w wyznaczonym do tego miejscu i oddała mu papiery.
– Dziękuję, zlecę przygotowanie sali do zabiegu – poinformował,
zerkając przelotnie na Raula, po czym pospiesznie wyszedł z pomieszczenia.
– Chcę zostać sama – odezwała się Corrie tonem wyprutym z
jakichkolwiek emocji i spojrzała błagalnie na kuzyna, który bez słowa skinął
głową ze zrozumieniem, a potem pochylił się i pocałował ją w czoło.
– Będzie dobrze, mała – szepnął, a Corrie nie zaszczycając go już
ani jednym spojrzeniem, odwróciła głowę i przymknęła powieki. Dopiero, kiedy
została sama, poczuła jak w jednym momencie opuszczają ją siły i wewnętrzne
opanowanie, którego mimo wszystko w sobie nie miała. Zasłoniła oczy dłonią i
mocniej wtuliła się poduszkę, rozklejając się jak małe dziecko i modląc z
całego serca, by ten dzień, w którym w ciągu kilku sekund pijany człowiek
zniszczył wszystkie jej marzenia, okazał się jedynie potwornie koszmarnym snem.
Snem, z którego szybko się obudzi…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz