sobota, 30 kwietnia 2016

Broken Strings: 01.

Juan Alfonso Babtista, Michel Brown, Christian Suarez, Jose Torres, Eillen & Kenaya


San Antonio, październik 2008 r.

Przedramieniem wytarł krew z rozciętej wargi i z pogardą zerknął na klęczącego przed nim mężczyznę, który ciężko dysząc, jedną ręką podpierał się o podłoże, a drugą trzymał za brzuch. Uśmiechnął się z błyskiem satysfakcji w zielonych oczach i uniósł dłonie w górę w geście zwycięstwa, obserwując reakcję zebranej wokół widowni, kiedy stalowe drzwi otworzyły się z hukiem, a pomieszczenie wypełnił gryzący dym z granatów hukowych. Nie zdążył nawet mrugnąć okiem, gdy ktoś powalił go na ziemię, wbijając swoje kolano w jego plecy i skuwając dłonie kajdankami, a w pomieszczeniu zapanował totalny chaos. Słuchać było ostre polecenia uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy, przekleństwa aresztowanych i szczęk odbezpieczanej broni. Gdy kilka chwil później jakiś mężczyzna w pełnym bojowym rynsztunku, z twarzą zasłoniętą czarną kominiarką i chroniącą korpus kuloodporną kamizelką z napisem DEA na plecach, poprowadził go do radiowozu, nie protestował. Poza tym, że został przyłapany na udziale w nielegalnej walce, nie mieli przecież na niego zupełnie nic, ale wiedział, że agenci DEA nie trafili na nich przypadkiem. Takie akcje planowano tygodniami i nie mogło być tu mowy o żadnym przypadku. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy w pokoju przesłuchań został przemaglowany przez jednego z federalnych, który za wszelką cenę chciał się od niego dowiedzieć wszystkiego na temat najbliższego przerzutu narkotyków do Meksyku. Christian jednak nie zamierzał o niczym im mówić. Nie po to od lat tkwił w tym po uszy, by teraz zaprzepaścić wszystko i jak na spowiedzi bez oporów wyznać agentom to, czego udało mu się do tej pory dowiedzieć. Zastanawiające jednak było to, że wkrótce po tym, jak przesłuchujący go tajniak opuścił pokój przesłuchań, pofatygował się do niego sam szef miejscowego oddziału DEA.
– Przestań pieprzyć i zgrywać niewiniątko! – warknął ostro, uderzając dłońmi o stolik. – Myślisz, że jesteś tu anonimowy? Że nie wiemy czym się zajmował twój ojciec? Mamy całkiem sporą teczkę opatrzoną nazwiskiem Andres Suarez. Ma szczęście, że nie żyje, bo do końca życia gniłby w więzieniu – dodał mężczyzna kpiąco, prostując się i wsuwając dłonie w kieszenie spodni. – Lepiej zacznij współpracować.
– Agencie… – zaczął Christian, wzrokiem szukając jakiegoś identyfikatora, z którego mógłby odczytać nazwisko przesłuchującego go mężczyzny, choć tak naprawdę doskonale wiedział z kim ma do czynienia. Gdy nie dostrzegł go nigdzie na szarym t–shircie, ani na granatowej marynarce agenta, znacząco spojrzał mu prosto w oczy.
– Brenner. Douglas Brenner – mruknął pod nosem mężczyzna, a kąciki ust Suareza drgnęły w kpiącym, aroganckim uśmieszku.
– A więc, Doug, wyprowadź mnie z błędu, jeśli się mylę, ale jedyne co na mnie macie, to głównie papiery mojego ojca i drobny incydent w postaci mojego udziału w nielegalnej walce. Jak na moje oko, to trochę mało, by mnie tu przetrzymywać.
Brenner skrzyżował dłonie na torsie i oparłszy się plecami o weneckie lustro, przez chwilę bez słowa wpatrywał się w Suareza, a jego twarz nie zdradzała absolutnie niczego. Christian, cały czas odważnie patrząc mu w oczy, pomyślał, że chciałby kiedyś dopracować ukrywanie własnych emocji do takiej perfekcji. Był w tym dobry już teraz, ale jeszcze nie tak, jak agent Brenner.
– Posłuchaj, dzieciaku – zaczął spokojnie agent. – Nie chojrakuj, bo nie z takimi cwaniakami miałem już do czynienia i twoja arogancja i bezczelność nie robią na mnie absolutnie żadnego wrażenia. To po pierwsze. A po drugie, mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że już teraz wpakowałeś się w niezłe gówno. Może to, co wiemy o tobie na chwilę obecną, to faktycznie zbyt mało, by postawić cię w stan oskarżenia i zamknąć na długie lata w stanowym więzieniu, ale nie jest jeszcze za późno, byś wyszedł z tego z twarzą. I czystą kartoteką – dodał, kierując się w stronę drzwi. – Masz czas do rana, żeby się zastanowić i podjąć decyzję, od której będzie zależało twoje dalsze życie – zakończył, wychodząc i gestem dając znać mundurowym, którzy cały czas stali za drzwiami, by odprowadzili go do celi. – Przyprowadź mi Johny’ego – rzucił krótko do funkcjonariusza, zmierzając w stronę automatu z kawą.
– Lepiej nie zadzieraj ze starym – uprzedził uprzejmie mundurowy, prowadząc Christiana do pomieszczeń dla zatrzymanych. – Jeszcze nikt z nim nie wygrał. Brenner zawsze stawia na swoim. Prędzej czy później.
– Może właśnie teraz jest ten moment, gdy mu się to nie uda – mruknął Suarez bez przekonania, gdy funkcjonariusz otworzył jego celę i spojrzał na niego z politowaniem.
– Dobrze się zastanów – poradził szczerze, przekręcając klucz w zamku krat, po czym odwrócił się w stronę celi znajdującej się po przeciwnej stronie korytarza. – Koniec leniuchowania, Johny. Czas uciąć sobie małą pogawędkę – zaśmiał się, otwierając kraty i czekając aż zajmujący ją mężczyzna zwlecze się z pryczy.
Christian przyglądał się tej scenie z zaciekawieniem, zastanawiając się czy kiedyś do niego też agenci będą zwracać się po imieniu. Ów Johny musiał być im dobrze znany, a jednocześnie na tyle sprytny, by nie dać im żadnych dowodów, by mogli go wsadzić do paki.
– Ruszaj się, nie mam całego dnia – ponaglił funkcjonariusz.
– Przecież za to ci płacą – zaśmiał się blondyn, wystawiając dłonie, by mundurowy mógł go zakuć, zanim ten zdążył go o to poprosić.
– Przez takich jak ty, moje dzieci prawie mnie nie widują.
– Trzeba było darować sobie dziecięce marzenia o ściganiu bandytów z gnatem w ręku i zostać zwykłym urzędasem. Robota za biurkiem, stałe godziny pracy, a w domu stęskniona żonka z kapciami, ciepłym obiadem i gazetką, same zalety – zakpił. Funkcjonariusz pokręcił głową z dezaprobatą i bez słowa szarpnął go w swoją stronę, wyprowadzając z celi.
Johny przelotnie spojrzał w stronę Christiana.
Suarez był pewien, że tego dziwnego błysku w lodowato niebieskich tęczówkach nie zapomni do końca życia.


San Antonio, maj 2009 r.

Przekręcił manetkę z gazem i na pełnej szybkości wszedł w zakręt. Adrenalina, jaką czuł, mknąc opustoszałymi ulicami na swoim Suzuki, nie mogła się równać z niczym innym. Kochał to i nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek miał z tego zrezygnować z własnej, nieprzymuszonej woli. To było jak nałóg. Kiedy wygrał pierwszy raz, chciał sprawdzić czy to był przypadek, czy po prostu miał fart, czy może naprawdę był w tym dobry; potem jego pewność siebie rosła z każdą kolejną wygraną, a on czuł potrzebę startowania kolejny raz i kolejny, byle tylko udowodnić innym, że jest niepokonany i nie ma sobie równych. Adrenalina była czymś, czego potrzebował niemal jak tlenu. Żył w zasadzie od wyścigu do wyścigu, a biorąc w nich udział śmiał się śmierci prosto w twarz, jadąc zawsze na pełnym ryzyku. Często igrał z ogniem, ale nie czuł strachu, bo przecież nie miał nic do stracenia. Siostra nie chciała go znać, a innej rodziny nie miał.
Obejrzał się dyskretnie za siebie. Czarno–niebieska Yamaha cały czas trzymała się tuż za nim. Nie znał tej maszyny ani jej kierowcy, choć niejeden wyścig miał już za sobą, a w każdym przewijali się niemal ci sami uczestnicy. Krąg osób biorących udział w nielegalnych wyścigach był zamknięty i sporadycznie zdarzało się, że do wyścigu przystępował ktoś nowy, a jeszcze rzadziej, że ten ktoś szedł łeb w łeb z wielkim El Vengadorem, który miał już wyrobioną pozycję i swoistą renomę w tym światku. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce kilka miesięcy temu, kiedy to o mały włos przegrałby z Kylie. Powiedziała mu wprawdzie później, że pozwoliła mu wygrać, bo chciała zwrócić na siebie jego uwagę, ale on wolał myśleć, że był zwyczajnie lepszy, bo przecież nie przegrałby z kobietą.
Gdy Yamaha niespodziewanie zajechała mu drogę, przeklął szpetnie pod nosem. Stało się jasne, że jej kierowca, również stawia wszystko na jedną kartę, nie zważając ani na bezpieczeństwo swoje, ani tym bardziej rywali. Yamaha po wewnętrznej stronie łuku drogi pomknęła przodem, a Christian, którego niespodziewany manewr rywala zmusił nie tylko do przyhamowania, ale też odbicia na zewnątrz, mógł tylko patrzeć, jak jego rywal, o kilka metrów przed nim  przekracza linię mety.
Zatrzymał się obok swojego przyjaciela, Leo Sancheza, ściągnął kask i bez słowa zsiadł ze swojego motoru. Nie znosił przegrywać, ale musiał przyznać uczciwie sam przed sobą, że zwyczajnie zlekceważył rywala, który trzymając się cały czas o kilka metrów za nim, uśpił jego czujność, pozwalając mu wierzyć, że po raz kolejny bez trudu sięgnie po zwycięstwo i zaatakował w najmniej spodziewanym momencie, nie pozostawiając praktycznie żadnych szans na odparcie ataku.
– Niezły jest – mruknął Leo, a w jego głosie wyraźnie dało się słyszeć podziw. Christian posłał mu mordercze spojrzenie, ale wtedy, młody Sanchez wyszczerzył się jeszcze bardziej. – Lepiej miej się na baczności, stary, bo ten gagatek zgarnie ci sprzed nosa nie tylko kasę, ale też wszystkie panny – dodał rozbawiony Leo, klepiąc przyjaciela w pokrzepiającym geście w ramię. Christian przewrócił oczami z irytacją, a kiedy Sanchez wzrokiem dał mu znać, by obejrzał się za siebie, leniwie zerknął przez ramię. Zacisnął dłonie mocniej na kasku, gdy zobaczył Kylie, uwieszoną na szyi blondyna i szepczącą mu coś do ucha. Wyglądało jakby doskonale się znali. Mężczyzna odsunął ją od siebie na odległość ramion i przyjrzał się jej uważnie, uśmiechając się szeroko. Christian odwiesił kask na kierownicę swojego Suzuki, oparł się biodrami o siedzisko i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, ani na moment nie odrywając oczu od rozgrywającej się kilka metrów przed nim sceny.  Sam nie wiedział czemu poczuł w sercu ukłucie zazdrości na ten widok, przecież niczego sobie z Kylie nie obiecywali, oboje byli wolni i mogli robić co i z kim im się podobało.
– Wiem, że to dla ciebie jak nokaut, ale jeśli chcesz zachować twarz, lepiej idź do niego i mu pogratuluj – usłyszał obok siebie Leo.
– A jeśli ty chcesz zachować twarz, lepiej przestań gadać bzdury – upomniał, posyłając mu mordercze spojrzenie i zaciągając się nikotynowym dymem.
– Może w końcu dotrze do ciebie, że wcale nie jesteś taki wspaniały, bo zaczynałeś już gwiazdorzyć jak jakiś pieprzony celebryta znany z tego, że jest znany. Przyda ci się taki kubeł zimnej wody na łeb, wiesz?
– A czy tobie przypadkiem nie przyda się cios, po którym będziesz do garści zbierał swoje białe ząbki, które teraz tak wdzięcznie suszysz?
– No już, nie denerwuj się tak primadonno – zaśmiewał się Leo. – Złość piękności szkodzi.
– Żeby twojej zaraz nie zaszkodziła – mruknął Christian, rzucając ledwo co nadpalonego papierosa na ziemię i przydeptując go butem. Odchrząknął lekko i pewnym krokiem ruszył w stronę Kylie i tryumfatora wyścigu.
– Chris – zawołała rozpromieniona jeszcze zanim zdążył do nich podejść. Wyciągnęła do niego rękę, a gdy ją chwycił, niemal natychmiast przylgnęła do niego całą sobą, oplatając go w pasie ramionami i całując w kącik ust. – Chciałabym, żebyście się poznali – powiedziała. – Chris to jest Johny, Johny, to Chris, mój… – zawahała się przez chwilę i spojrzała na napiętą twarz Suareza, przygryzając policzek od środka. – Chłopak – dokończyła w końcu, a na usta Christiana wypełzł pełen satysfakcji, arogancki uśmieszek.
– Gratuluję – powiedział Suarez, chwytając dłoń swojego rywala. Johny, odwzajemniając uścisk dłoni, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, unosząc wyzywająco brew i siłując się z nim na spojrzenia, a kąciki jego ust drgnęły nieznacznie w bezczelnym uśmiechu…

  
San Antonio, styczeń/luty 2011 r.

Hamulec, trzask i głuchy huk. Kilka obrotów na asfalcie, a potem… potem już tylko ciemność.
Nicość.
Nieznośne dzwonienie w uszach i pulsująca w głowie krew.
Gdy w końcu podniósł powieki, przewrócony motor, z wybitym światłem jeszcze warczał ostatkiem sił. Z baku wyciekało paliwo, przód był niemal cały rozbity, a kierownica przekrzywiona.
Jego ukochane Suzuki w końcu zamilkło.
Trzęsąc się na całym ciele, spróbował poruszyć kończynami, a gdy wreszcie udało mu się usiąść, zrzucił z głowy kask, z którego odpadła plastikowa osłona i łapczywie nabrał powietrza w płuca. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że nie jechał sam. Rozejrzał się nerwowo dookoła. W końcu jego wzrok spoczął na leżącym zupełnie bezwładnie po drugiej stronie jezdni przy ulicznej latarni, wątłym ciele. Poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, a żołądek podchodzi do gardła. Nie mógł przestać się trząść.
– Kylie… – wyszeptał, z trudem podnosząc się z ziemi, chyba jedynie dzięki adrenalinie. Spodnie miał dziurawe, kolana całe we krwi, a żebra obolałe. Słyszał, jak zatrzymuje się jakiś samochód, jak ktoś pyta czy nic mu nie jest, ale zupełnie nie zwracał na to uwagi. – Kylie – wydusił, z trudem łapiąc powietrze w płuca i osunął się na ziemię, siadając obok dziewczyny. Chwycił jej dłoń, na której od kilku tygodni lśnił pierścionek zaręczynowy i spojrzał na jej pęknięty kask, spod którego wystawały jej długie, ciemne, lśniące włosy. – Cholera… – jęknął bezradnie, nie mogąc wyczuć tętna i czując jak wielka gula ściska mu gardło, a po policzku spływają łzy. – Kylie… nie zostawiaj mnie… – wyszeptał, plecami opierając się o latarnię, przy której leżała. Z wolna ciemniało mu w oczach. Nie miał po co żyć. Znów został sam…

Powoli otworzył powieki i zamrugał kilka razy, usiłując odzyskać ostrość widzenia i walcząc z mdłościami, które nasiliły się, gdy w jego nozdrza wdarł się nieprzyjemny zapach szpitala.
– No nareszcie, śpiąca królewno… – dobiegło do niego jakby z zaświatów.  W głowie czuł pulsujący ból, który zdawał się promieniować aż do kręgosłupa, a gdy spróbował się poruszyć,  poczuł się tak, jakby ktoś włócznią na wskroś przeszył jego ciało i ciemno zrobiło mu się przed oczami.
– Nie ruszaj się – usłyszał stanowczy głos, który doskonale znał. Zastanawiał się czy nie śni, bo przez chwilę nie potrafił zlokalizować skąd dochodzi. Znów zamrugał powiekami aż w końcu, jak przez mgłę, dostrzegł twarz Ignacio Sancheza, wpatrującego się w niego z troską. – Musisz uważać na kręgosłup.
Zmrużył oczy i zwilżył spierzchnięte wargi językiem.
– Co mi jest? – spytał, spoglądając na Ignacia ponownie, tym razem wyraźnie widząc już każdą zmarszczkę i drganie każdego mięśnia na jego twarzy.
– Stłuczenie  kręgosłupa lędźwiowego – wyjaśnił krótko. – Musisz leżeć co najmniej przez kilka dni. Pamiętasz w ogóle co się stało?
– Jechaliśmy moim Suzuki… – zaczął, ale zaraz urwał. Przez chwilę walczył z narastającym bólem w czaszce, usiłując uporządkować obrazy, które pojawiły mu się przed oczami. – Chryste… Kylie… co z nią? – spanikowany spojrzał na Nacho, a kiedy ten opuścił głowę, przeniósł spojrzenie na stojącego pod ścianą Leo, ale jego mina mówiła sama za siebie. Sam zresztą doskonale wiedział, że stało się najgorsze, ale rozpaczliwie pragnął, by ktoś temu zaprzeczył i powiedział mu, że wszystko jest w porządku i niebawem ją zobaczy. – Boże… – wyszeptał, czując jak wielka gula ściska mu gardło. Zamknął oczy i z całej siły zacisnął dłoń w pięść na szpitalnej pościeli. – To ja powinienem… – wydukał, gdy samotna łza spłynęła po jego policzku.
– Weź się w garść – upomniał surowym tonem Ignacio. – Żyjesz i masz dla kogo żyć, a to był tragiczny wypadek i nie ma w tym żadnej twojej winy.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz – odparł cicho, tępym wzrokiem wpatrując się w leniwie drgające na wietrze  za oknem, zielone liście…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz