San
Antonio, październik 2008 r.
Przedramieniem wytarł krew z rozciętej wargi i z pogardą zerknął na
klęczącego przed nim mężczyznę, który ciężko dysząc, jedną ręką podpierał się o
podłoże, a drugą trzymał za brzuch. Uśmiechnął się z błyskiem satysfakcji w
zielonych oczach i uniósł dłonie w górę w geście zwycięstwa, obserwując reakcję
zebranej wokół widowni, kiedy stalowe drzwi otworzyły się z hukiem, a
pomieszczenie wypełnił gryzący dym z granatów hukowych. Nie zdążył nawet
mrugnąć okiem, gdy ktoś powalił go na ziemię, wbijając swoje kolano w jego
plecy i skuwając dłonie kajdankami, a w pomieszczeniu zapanował totalny chaos.
Słuchać było ostre polecenia uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy, przekleństwa
aresztowanych i szczęk odbezpieczanej broni. Gdy kilka chwil później jakiś
mężczyzna w pełnym bojowym rynsztunku, z twarzą zasłoniętą czarną kominiarką i
chroniącą korpus kuloodporną kamizelką z napisem DEA na plecach, poprowadził go
do radiowozu, nie protestował. Poza tym, że został przyłapany na udziale w
nielegalnej walce, nie mieli przecież na niego zupełnie nic, ale wiedział, że
agenci DEA nie trafili na nich przypadkiem. Takie akcje planowano tygodniami i
nie mogło być tu mowy o żadnym przypadku. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy
w pokoju przesłuchań został przemaglowany przez jednego z federalnych, który za
wszelką cenę chciał się od niego dowiedzieć wszystkiego na temat najbliższego
przerzutu narkotyków do Meksyku. Christian jednak nie zamierzał o niczym im
mówić. Nie po to od lat tkwił w tym po uszy, by teraz zaprzepaścić wszystko i
jak na spowiedzi bez oporów wyznać agentom to, czego udało mu się do tej pory
dowiedzieć. Zastanawiające jednak było to, że wkrótce po tym, jak
przesłuchujący go tajniak opuścił pokój przesłuchań, pofatygował się do niego
sam szef miejscowego oddziału DEA.
– Przestań pieprzyć i zgrywać niewiniątko! – warknął ostro, uderzając
dłońmi o stolik. – Myślisz, że jesteś tu anonimowy? Że nie wiemy czym się
zajmował twój ojciec? Mamy całkiem sporą teczkę opatrzoną nazwiskiem Andres
Suarez. Ma szczęście, że nie żyje, bo do końca życia gniłby w więzieniu – dodał
mężczyzna kpiąco, prostując się i wsuwając dłonie w kieszenie spodni. – Lepiej
zacznij współpracować.
– Agencie… – zaczął Christian, wzrokiem szukając jakiegoś
identyfikatora, z którego mógłby odczytać nazwisko przesłuchującego go
mężczyzny, choć tak naprawdę doskonale wiedział z kim ma do czynienia. Gdy nie
dostrzegł go nigdzie na szarym t–shircie, ani na granatowej marynarce agenta,
znacząco spojrzał mu prosto w oczy.
– Brenner. Douglas Brenner – mruknął pod nosem mężczyzna, a
kąciki ust Suareza drgnęły w kpiącym, aroganckim uśmieszku.
– A więc, Doug, wyprowadź mnie z błędu, jeśli się mylę, ale jedyne co
na mnie macie, to głównie papiery mojego ojca i drobny incydent w postaci
mojego udziału w nielegalnej walce. Jak na moje oko, to trochę mało, by mnie tu
przetrzymywać.
Brenner skrzyżował dłonie na torsie i oparłszy się plecami o weneckie
lustro, przez chwilę bez słowa wpatrywał się w Suareza, a jego twarz nie
zdradzała absolutnie niczego. Christian, cały czas odważnie patrząc mu w oczy,
pomyślał, że chciałby kiedyś dopracować ukrywanie własnych emocji do takiej
perfekcji. Był w tym dobry już teraz, ale jeszcze nie tak, jak agent Brenner.
– Posłuchaj, dzieciaku – zaczął spokojnie agent. – Nie chojrakuj, bo
nie z takimi cwaniakami miałem już do czynienia i twoja arogancja i bezczelność
nie robią na mnie absolutnie żadnego wrażenia. To po pierwsze. A po drugie, mam
nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że już teraz wpakowałeś się w niezłe gówno.
Może to, co wiemy o tobie na chwilę obecną, to faktycznie zbyt mało, by
postawić cię w stan oskarżenia i zamknąć na długie lata w stanowym więzieniu,
ale nie jest jeszcze za późno, byś wyszedł z tego z twarzą. I czystą kartoteką
– dodał, kierując się w stronę drzwi. – Masz czas do rana, żeby się zastanowić
i podjąć decyzję, od której będzie zależało twoje dalsze życie – zakończył,
wychodząc i gestem dając znać mundurowym, którzy cały czas stali za drzwiami,
by odprowadzili go do celi. – Przyprowadź mi Johny’ego – rzucił krótko do
funkcjonariusza, zmierzając w stronę automatu z kawą.
– Lepiej nie zadzieraj ze starym – uprzedził uprzejmie mundurowy,
prowadząc Christiana do pomieszczeń dla zatrzymanych. – Jeszcze nikt z nim nie
wygrał. Brenner zawsze stawia na swoim. Prędzej czy później.
– Może właśnie teraz jest ten moment, gdy mu się to nie uda – mruknął
Suarez bez przekonania, gdy funkcjonariusz otworzył jego celę i spojrzał na
niego z politowaniem.
– Dobrze się zastanów – poradził szczerze, przekręcając klucz w zamku
krat, po czym odwrócił się w stronę celi znajdującej się po przeciwnej stronie
korytarza. – Koniec leniuchowania, Johny. Czas uciąć sobie małą pogawędkę –
zaśmiał się, otwierając kraty i czekając aż zajmujący ją mężczyzna zwlecze się
z pryczy.
Christian przyglądał się tej scenie z zaciekawieniem, zastanawiając
się czy kiedyś do niego też agenci będą zwracać się po imieniu. Ów Johny musiał
być im dobrze znany, a jednocześnie na tyle sprytny, by nie dać im żadnych
dowodów, by mogli go wsadzić do paki.
– Ruszaj się, nie mam całego dnia – ponaglił funkcjonariusz.
– Przecież za to ci płacą – zaśmiał się blondyn, wystawiając dłonie,
by mundurowy mógł go zakuć, zanim ten zdążył go o to poprosić.
– Przez takich jak ty, moje dzieci prawie mnie nie widują.
– Trzeba było darować sobie dziecięce marzenia o ściganiu bandytów z
gnatem w ręku i zostać zwykłym urzędasem. Robota za biurkiem, stałe godziny
pracy, a w domu stęskniona żonka z kapciami, ciepłym obiadem i gazetką, same
zalety – zakpił. Funkcjonariusz pokręcił głową z dezaprobatą i bez słowa
szarpnął go w swoją stronę, wyprowadzając z celi.
Johny przelotnie spojrzał w stronę Christiana.
Suarez był pewien, że tego dziwnego błysku w lodowato niebieskich
tęczówkach nie zapomni do końca życia.
San
Antonio, maj 2009 r.
Przekręcił manetkę z gazem i na pełnej szybkości wszedł w zakręt.
Adrenalina, jaką czuł, mknąc opustoszałymi ulicami na swoim Suzuki, nie mogła się
równać z niczym innym. Kochał to i nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek miał z
tego zrezygnować z własnej, nieprzymuszonej woli. To było jak nałóg. Kiedy
wygrał pierwszy raz, chciał sprawdzić czy to był przypadek, czy po prostu miał
fart, czy może naprawdę był w tym dobry; potem jego pewność siebie rosła z każdą
kolejną wygraną, a on czuł potrzebę startowania kolejny raz i kolejny, byle
tylko udowodnić innym, że jest niepokonany i nie ma sobie równych. Adrenalina
była czymś, czego potrzebował niemal jak tlenu. Żył w zasadzie od wyścigu do
wyścigu, a biorąc w nich udział śmiał się śmierci prosto w twarz, jadąc zawsze
na pełnym ryzyku. Często igrał z ogniem, ale nie czuł strachu, bo przecież nie
miał nic do stracenia. Siostra nie chciała go znać, a innej rodziny nie miał.
Obejrzał się dyskretnie za siebie. Czarno–niebieska Yamaha cały czas trzymała się tuż za nim. Nie
znał tej maszyny ani jej kierowcy, choć niejeden wyścig miał już za sobą, a w
każdym przewijali się niemal ci sami uczestnicy. Krąg osób biorących udział w
nielegalnych wyścigach był zamknięty i sporadycznie zdarzało się, że do wyścigu
przystępował ktoś nowy, a jeszcze rzadziej, że ten ktoś szedł łeb w łeb z
wielkim El Vengadorem, który miał już wyrobioną pozycję i swoistą renomę w tym
światku. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce kilka miesięcy temu, kiedy to
o mały włos przegrałby z Kylie. Powiedziała mu wprawdzie później, że pozwoliła
mu wygrać, bo chciała zwrócić na siebie jego uwagę, ale on wolał myśleć, że był
zwyczajnie lepszy, bo przecież nie przegrałby z kobietą.
Gdy Yamaha niespodziewanie zajechała mu drogę, przeklął szpetnie pod
nosem. Stało się jasne, że jej kierowca, również stawia wszystko na jedną
kartę, nie zważając ani na bezpieczeństwo swoje, ani tym bardziej rywali.
Yamaha po wewnętrznej stronie łuku drogi pomknęła przodem, a Christian, którego
niespodziewany manewr rywala zmusił nie tylko do przyhamowania, ale też odbicia
na zewnątrz, mógł tylko patrzeć, jak jego rywal, o kilka metrów przed nim przekracza linię mety.
Zatrzymał się obok swojego przyjaciela, Leo Sancheza, ściągnął kask i
bez słowa zsiadł ze swojego motoru. Nie znosił przegrywać, ale musiał przyznać
uczciwie sam przed sobą, że zwyczajnie zlekceważył rywala, który trzymając się
cały czas o kilka metrów za nim, uśpił jego czujność, pozwalając mu wierzyć, że
po raz kolejny bez trudu sięgnie po zwycięstwo i zaatakował w najmniej
spodziewanym momencie, nie pozostawiając praktycznie żadnych szans na odparcie
ataku.
– Niezły jest – mruknął Leo, a w jego głosie wyraźnie dało się słyszeć
podziw. Christian posłał mu mordercze spojrzenie, ale wtedy, młody Sanchez
wyszczerzył się jeszcze bardziej. – Lepiej miej się na baczności, stary, bo ten
gagatek zgarnie ci sprzed nosa nie tylko kasę, ale też wszystkie panny – dodał
rozbawiony Leo, klepiąc przyjaciela w pokrzepiającym geście w ramię. Christian
przewrócił oczami z irytacją, a kiedy Sanchez wzrokiem dał mu znać, by obejrzał
się za siebie, leniwie zerknął przez ramię. Zacisnął dłonie mocniej na kasku,
gdy zobaczył Kylie, uwieszoną na szyi blondyna i szepczącą mu coś do ucha.
Wyglądało jakby doskonale się znali. Mężczyzna odsunął ją od siebie na
odległość ramion i przyjrzał się jej uważnie, uśmiechając się szeroko.
Christian odwiesił kask na kierownicę swojego Suzuki, oparł się biodrami o
siedzisko i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, ani na moment nie odrywając
oczu od rozgrywającej się kilka metrów przed nim sceny. Sam nie wiedział czemu poczuł w sercu
ukłucie zazdrości na ten widok, przecież niczego sobie z Kylie nie obiecywali,
oboje byli wolni i mogli robić co i z kim im się podobało.
– Wiem, że to dla ciebie jak nokaut, ale jeśli chcesz zachować twarz,
lepiej idź do niego i mu pogratuluj – usłyszał obok siebie Leo.
– A jeśli ty chcesz zachować twarz, lepiej przestań gadać bzdury –
upomniał, posyłając mu mordercze spojrzenie i zaciągając się nikotynowym dymem.
– Może w końcu dotrze do ciebie, że wcale nie jesteś taki wspaniały,
bo zaczynałeś już gwiazdorzyć jak jakiś pieprzony celebryta znany z tego, że
jest znany. Przyda ci się taki kubeł zimnej wody na łeb, wiesz?
– A czy tobie przypadkiem nie przyda się cios, po którym będziesz do
garści zbierał swoje białe ząbki, które teraz tak wdzięcznie suszysz?
– No już, nie denerwuj się tak primadonno – zaśmiewał się Leo. – Złość
piękności szkodzi.
– Żeby twojej zaraz nie zaszkodziła – mruknął Christian, rzucając
ledwo co nadpalonego papierosa na ziemię i przydeptując go butem. Odchrząknął
lekko i pewnym krokiem ruszył w stronę Kylie i tryumfatora wyścigu.
– Chris – zawołała rozpromieniona jeszcze zanim zdążył do nich
podejść. Wyciągnęła do niego rękę, a gdy ją chwycił, niemal natychmiast
przylgnęła do niego całą sobą, oplatając go w pasie ramionami i całując w kącik
ust. – Chciałabym, żebyście się poznali – powiedziała. – Chris to jest Johny,
Johny, to Chris, mój… – zawahała się przez chwilę i spojrzała na napiętą twarz
Suareza, przygryzając policzek od środka. – Chłopak – dokończyła w końcu, a na
usta Christiana wypełzł pełen satysfakcji, arogancki uśmieszek.
– Gratuluję – powiedział Suarez, chwytając dłoń swojego rywala. Johny,
odwzajemniając uścisk dłoni, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, unosząc
wyzywająco brew i siłując się z nim na spojrzenia, a kąciki jego ust drgnęły
nieznacznie w bezczelnym uśmiechu…
San
Antonio, styczeń/luty 2011 r.
Hamulec, trzask i głuchy huk. Kilka obrotów na asfalcie, a potem… potem już tylko ciemność.
Nicość.
Nieznośne dzwonienie w uszach i pulsująca w głowie krew.
Gdy w końcu podniósł powieki, przewrócony motor, z wybitym światłem
jeszcze warczał ostatkiem sił. Z baku wyciekało paliwo, przód był niemal cały
rozbity, a kierownica przekrzywiona.
Jego ukochane Suzuki w końcu zamilkło.
Trzęsąc się na całym ciele, spróbował poruszyć kończynami, a gdy wreszcie
udało mu się usiąść, zrzucił z głowy kask, z którego odpadła plastikowa osłona
i łapczywie nabrał powietrza w płuca. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że
nie jechał sam. Rozejrzał się nerwowo dookoła. W końcu jego wzrok spoczął na
leżącym zupełnie bezwładnie po drugiej stronie jezdni przy ulicznej latarni,
wątłym ciele. Poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, a żołądek podchodzi do
gardła. Nie mógł przestać się trząść.
– Kylie… – wyszeptał, z trudem podnosząc się z ziemi, chyba jedynie
dzięki adrenalinie. Spodnie miał dziurawe, kolana całe we krwi, a żebra
obolałe. Słyszał, jak zatrzymuje się jakiś samochód, jak ktoś pyta czy nic mu
nie jest, ale zupełnie nie zwracał na to uwagi. – Kylie – wydusił, z trudem
łapiąc powietrze w płuca i osunął się na ziemię, siadając obok dziewczyny.
Chwycił jej dłoń, na której od kilku tygodni lśnił pierścionek zaręczynowy i
spojrzał na jej pęknięty kask, spod którego wystawały jej długie, ciemne,
lśniące włosy. – Cholera… – jęknął bezradnie, nie mogąc wyczuć tętna i czując
jak wielka gula ściska mu gardło, a po policzku spływają łzy. – Kylie… nie
zostawiaj mnie… – wyszeptał, plecami opierając się o latarnię, przy której
leżała. Z wolna ciemniało mu w oczach. Nie miał po co żyć. Znów został sam…
Powoli otworzył powieki i zamrugał kilka razy, usiłując odzyskać
ostrość widzenia i walcząc z mdłościami, które nasiliły się, gdy w jego nozdrza
wdarł się nieprzyjemny zapach szpitala.
– No nareszcie, śpiąca królewno… – dobiegło do niego jakby z
zaświatów. W głowie czuł
pulsujący ból, który zdawał się promieniować aż do kręgosłupa, a gdy spróbował
się poruszyć, poczuł się
tak, jakby ktoś włócznią na wskroś przeszył jego ciało i ciemno zrobiło mu się
przed oczami.
– Nie ruszaj się – usłyszał stanowczy głos, który doskonale znał.
Zastanawiał się czy nie śni, bo przez chwilę nie potrafił zlokalizować skąd
dochodzi. Znów zamrugał powiekami aż w końcu, jak przez mgłę, dostrzegł twarz
Ignacio Sancheza, wpatrującego się w niego z troską. – Musisz uważać na
kręgosłup.
Zmrużył oczy i zwilżył spierzchnięte wargi językiem.
– Co mi jest? – spytał, spoglądając na Ignacia ponownie, tym razem
wyraźnie widząc już każdą zmarszczkę i drganie każdego mięśnia na jego twarzy.
– Stłuczenie kręgosłupa
lędźwiowego – wyjaśnił krótko. – Musisz leżeć co najmniej przez kilka dni.
Pamiętasz w ogóle co się stało?
– Jechaliśmy moim Suzuki… – zaczął, ale zaraz urwał. Przez chwilę
walczył z narastającym bólem w czaszce, usiłując uporządkować obrazy, które
pojawiły mu się przed oczami. – Chryste… Kylie… co z nią? – spanikowany
spojrzał na Nacho, a kiedy ten opuścił głowę, przeniósł spojrzenie na stojącego
pod ścianą Leo, ale jego mina mówiła sama za siebie. Sam zresztą doskonale
wiedział, że stało się najgorsze, ale rozpaczliwie pragnął, by ktoś temu
zaprzeczył i powiedział mu, że wszystko jest w porządku i niebawem ją zobaczy.
– Boże… – wyszeptał, czując jak wielka gula ściska mu gardło. Zamknął oczy i z
całej siły zacisnął dłoń w pięść na szpitalnej pościeli. – To ja powinienem… –
wydukał, gdy samotna łza spłynęła po jego policzku.
– Weź się w garść – upomniał surowym tonem Ignacio. – Żyjesz i masz
dla kogo żyć, a to był tragiczny wypadek i nie ma w tym żadnej twojej winy.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz – odparł cicho, tępym
wzrokiem wpatrując się w leniwie drgające na wietrze za oknem, zielone liście…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz