sobota, 30 kwietnia 2016

Junto a Ti: 01.

Nikt nie może cofnąć się w czasie i napisać nowego początku,
ale każdy może zacząć od dzisiaj i napisać nowe zakończenie.
[Maria Robinson]


               
                Czuł się tak, jakby ktoś włożył jego głowę w imadło. Pulsujący ból w czaszce zdawał się nasilać z każdą sekundą, a uporczywe dudnienie nie ustało, nawet gdy nakrył głowę poduszką, z całej siły dociskając ją ramieniem do ucha. Z irytacją odrzucił poduszkę w nogi łóżka i przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w elektryczny budzik, stojący na nocnej szafce, który wskazywał już niemal południe. Gdy w końcu oprzytomniał na tyle, by stwierdzić, że to nie dudnienie w jego głowie, będące efektem całonocnych szaleństw, ale pukanie do drzwi, usiadł na łóżku i przetarł twarz dłońmi, obrzucając lubieżnym spojrzeniem, leżące obok niego nagie, kobiece ciało, zaplątane w prześcieradło. Uśmiechnął się pod nosem na mgliste wspomnienie tego, co wyczyniał z nim w nocy i z ociąganiem wyszedł z łóżka, naciągając na siebie jedynie ciemne jeansy, które znalazł na podłodze.
                – Idę już! – warknął, coraz bardziej zirytowany pukaniem, które wydawało mu się z każdym uderzeniem coraz głośniejsze i bardziej natarczywe. Energicznie otworzył drzwi, nie sprawdzając nawet przez wizjer, kto tak uporczywie się do niego dobija. Gdy zobaczył w nich właściciela kamienicy, wypuścił powietrze z ust ze świstem i wysilił się na uprzejmy uśmiech. – Dzień dobry – przywitał się, otwierając drzwi szerzej i gestem zapraszając gościa do środka, a ten tylko skinął mu głową na przywitanie, mierząc go przy tym groźnym spojrzeniem i bez słowa wszedł do mieszkania.
– Zalegasz z czynszem za trzy miesiące – oświadczył łysiejący mężczyzna w średnim wieku bez zbędnych wstępów, słysząc trzask zamykanych za sobą drzwi. – Nie zamierzam czekać dłużej – dodał tonem, nie pozostawiającym żadnych wątpliwości w zakresie jakichkolwiek negocjacji i zmierzył go surowym spojrzeniem. – Skoro masz pieniądze na imprezowanie i sprowadzanie tu kobiet, powinieneś mieć je także na czynsz. Jeśli nie, to albo odpracujesz dług, albo możesz zacząć szukać sobie innego lokum. I wiedz, że daję ci szansę tylko dlatego, że jesteś znajomym mojego syna. Każdy inny na twoim miejscu, już dawno by stąd wyleciał.
Tomas westchnął cicho i nerwowo potarł czoło palcami. Przyjechał do stolicy, by rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu, ale od samego początku zupełnie nic nie szło po jego myśli i zamiast wychodzić na prostą, tak jak obiecał to sobie i matce, znów zaczynał popadać w tarapaty.
– W jaki sposób mogę odpracować dług? – spytał po chwili, spoglądając w oczy, stojącemu przed nim mężczyźnie. Czuł, że nie ma innego wyjścia jak tylko zgodzić się na wszystko co zaproponuje mu jego rozmówca. Wiedział, że nadużywa uprzejmości państwa Rivera i zdawał sobie sprawę, że ten moment nadejdzie prędzej czy później, ale ciągle łudził się, że nim nastanie ta chwila, znajdzie sobie jakieś zajęcie i będzie mógł z czystym sumieniem, patrząc im prosto w oczy powiedzieć, że ureguluje należność najszybciej jak to będzie możliwe. Niestety, okazało się, że znalezienie pracy już samo w sobie nie jest łatwe, a gdy dołożyć do tego fakt, że zamiast konkretnego fachu, ma się za sobą dość mroczną przeszłość, to staje się wręcz niemożliwe. – Zgodzę się na wszystko. Bardzo zależy mi, żeby tu zostać – dodał, nie spuszczając wzroku z twarzy mężczyzny.
Hector Rivera przez kilka wlokących się w nieskończoność sekund przypatrywał się mu uważnie, jakby chciał ocenić prawdziwość jego zamiarów. Tomas Lozano może i był lekkoduchem, ale widząc w jego błyszczących tęczówkach prawdziwie szczerą skruchę, nadzieję i niemal błaganie o litość, nie mógł go tak po prostu wystawić za drzwi.
– Moja żona jest dyrektorką w szkole artystycznej – powiedział w końcu. – Potrzebuje kogoś do pomocy.
– W szkole artystycznej? – Tomas zmarszczył czoło i podrapał się w tył głowy, zastanawiając się w jaki sposób miałby odpracować swój dług akurat w takim miejscu.
– Tu masz adres – powiedział Hector i chwyciwszy długopis i notes leżące na komodzie, starannym pismem wykaligrafował niezbędne namiary. – Bądź tam za godzinę – dodał, podając mu kartkę. – Tylko nie spóźnij się i nie przegap okazji – dokończył, kierując się  w stronę drzwi, a Tomas odniósł niejasne wrażenie, że Hector nie mówił jedynie o spotkaniu z dyrektorką szkoły. Gdy dobiegł go trzask zamykanych drzwi, zerknął na kartkę z adresem i przeklął pod nosem, uświadamiając sobie, że to niemal na drugim końcu miasta.
– Wracaj do łóżka – mruknęła mu do ucha dziewczyna, która nawet nie wiedział kiedy, znalazła się za jego plecami, przylegając do nich ciasno i oplatając go w pasie ramionami.
– Idź już – rzucił oschle, wyswobadzając się z jej objęć. – Wychodząc, zatrzaśnij za sobą drzwi – dodał, znikając za drzwiami łazienki.

* * *

Wyciągnęła z szuflady w komodzie szerokie, szare spodnie dresowe i przytrzymując telefon ramieniem, ostrożnie wsunęła w nogawki kolejno obie stopy, a potem naciągnęła materiał na szczupłe biodra.
– Mamo, naprawdę wszystko jest w porządku. Nie musisz się o mnie martwić – powiedziała do aparatu, chwytając go w drobną dłoń, po czym wyszła z sypialni i przechodząc przez salon, sięgnęła po leżącą na oparciu kanapy rozsuwaną, czerwoną bluzę z kapturem. Sprawnie zarzuciła ją na ramiona, osłaniając szczupłe ciało, odziane jedynie w szary sportowy top i kierując się do niewielkiego aneksu kuchennego, cierpliwie słuchała słów matki.
Jesteś moim jedynym dzieckiem, Motylku. O kogo mam się martwić jak nie o ciebie? – zapytała kobieta ciepłym głosem.
Corrine uśmiechnęła się do siebie i pokręciła głową z rezygnacją, bo Rebeca Alvarado zawsze była czułą i bardzo troskliwą matką, ale w ostatnim czasie, jej opiekuńczość zakrawała już o obsesję i Corrine bała się, że jeszcze chwila, a matka będzie gotowa zrezygnować z podróży i zamieszkać z córką pod jednym dachem by na nią chuchać i dmuchać jakby była ze szkła, albo co gorsza kaleką, choć po wypadku jaki miał miejsce ponad pół roku temu niewiele brakowało by skończyło się gorzej niż jedynie kontuzją kolana, która dla Corrine mimo wszystko była końcem wszystkich jej marzeń.
– Mamo, nie jestem tu sama. Ciocia i wujek nade mną czuwają i naprawdę nie musisz się o mnie martwić. Miałaś mnie przy sobie przez trzy miesiące i wiesz, że wszystko wraca do normy. Teraz zajmij się pracą i ciesz się podróżami. Niejeden człowiek chciałby być na twoim miejscu, wiesz? – zauważyła poważnym tonem, sięgając do górnej szafki po ulubiony kubek.
Wiem, kochanie. Może masz rację, ale obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać. Pamiętaj, że nie możesz się forsować, bo… – powiedziała surowym tonem, w którym mimo wszystko dało się słyszeć cień niepokoju.
– Wiem o tym – przerwała jej Corrine, przymykając na moment powieki. – Obiecuję, że będę na siebie uważać, ale naprawdę nic mi nie jest. Kolano wróciło już do sprawności, a odrobina wysiłku mi nie zaszkodzi. Przecież sama wiesz, co mówią lekarze – dodała dziewczyna, a kiedy do jej uszu dobiegło głośne pukanie do drzwi, odwróciła się przez ramię i uśmiechnęła szeroko do przyjaciółki, która bez skrępowania weszła do jej mieszkania. 
Wiem, córeczko… – westchnęła z rezygnacją Rebeca. – Wybacz, kochanie, ale chyba twoja matka zrobiła się strasznie zrzędliwą babą – dodała po chwili ze śmiechem.
– I tak cię kocham – odparła Corrine, uśmiechając się promiennie. Wsparła biodra o kuchenne szafki i zerknęła na Lilianę, którą czując się jak u siebie w domu, sięgnęła po drugi kubek, a po chwili przygotowywała już obie kawy.– Kończę mamuś, bo muszę się zbierać do pracy – rzuciła do słuchawki.
Słusznie, nie wypada przecież spóźnić się pierwszy dzień po takim urlopie – powiedziała. – Odzywaj się, Motylku – poprosiła smutno.
– Dobrze, buziaki – pożegnała się, a kiedy matka wysłała jej do słuchawki całusa, rozłączyła się i spojrzała z wdzięcznością na Lily. – Wybacz, ale jak mama nie zadzwoni do mnie, choć raz dziennie chodzi jak nakręcona i tata nie może sobie z nią poradzić.
– Jest daleko stąd, a całkiem niedawno dostała wiadomość, że miałaś wypadek samochodowy i leżysz w szpitalu. Dziwisz się jej, że teraz jest nadopiekuńcza? – zapytała Liliana i trzymając w dłoni kubek z kawą, oparła się biodrami o szafki obok niej.
Corrine pokręciła przecząco głową i upiła łyk aromatycznego napoju, wpatrując się w jakiś mało istotny punkt przed sobą, kiedy przed oczami stanęły jej mgliste obrazy z wypadku sprzed pół roku. Tamtego feralnego dnia skończył się jej wielki amerykański sen o Broadway’u. Poważna kontuzja kolana wykluczyła ją z kariery zawodowej tancerki i choć miała ogromny talent i pasję, musiała przełknąć gorzką pigułkę i znaleźć inny cel w swoim życiu, przewartościowując je o sto osiemdziesiąt stopni. Na szczęście miała obok siebie ludzi, na których zawsze mogła liczyć, a dzięki temu przetrwała najtrudniejsze momenty i chwile słabości. Nie poddawała się i nie użalała nad sobą, bo rodzice od dziecka wpajali jej zasadę, że nie ma w życiu takiej przeszkody, której nie da się przeskoczyć i nie ma takiego ciężaru, który jest w stanie przygnieść nas do ziemi do tego stopnia by się już nie podnieść. Choć momentami było jej naprawdę ciężko, dzięki temu, że została wychowana na silną kobietę, jakoś zdołała się pozbierać i iść naprzód wbrew wszystkiemu, bo przecież jej życie nie skończyło się wraz z wypadkiem.
– Corrie … – odezwała się Liliana i położyła jej dłoń na ramieniu, wyrywając ją tym z rozmyślań.
– Przepraszam – powiedziała i odchrząknęła cicho, wysilając się na swobodny uśmiech. – Wszystko w porządku – dodała, widząc niepokój w zielonych oczach przyjaciółki. – Powiedz lepiej jak wam idą przygotowania do ślubu? – zagadnęła, przez chwilę odważnie wytrzymując badawcze spojrzenie Liliany, która przyglądała jej w się tak jakby usiłowała wniknąć do jej duszy, choć ta próba z góry skazana była na niepowodzenie. W końcu jednak zrezygnowała, bo wiedziała, że jeśli Corrie sama nie zdecyduje się z nią pogadać, to choćby próbowała poddawać ją najwymyślniejszym torturom, za nic nie wydobędzie z niej tego, co ją dręczy.
Liliana uśmiechnęła się, więc tylko, a na samo wspomnienie ślubu i wesela, momentalnie się rozpromieniła. 
– Masz sporo zaległości moja droga. Jesteś moją jedyną druhną, a nie było cię aż trzy miesiące – poskarżyła się, unosząc wymownie brew i starając się przy tym nie roześmiać. Corrine przygryzła policzek od środka i zaglądając przyjaciółce w oczy, uniosła do góry dwa palce.
– Obiecuję, że teraz już nie będę się migać od odpowiedzialności i ciężkiej pracy przy organizacji wszystkich tych dyrdymałów – powiedziała uroczystym tonem, zataczając dłonią koło w powietrzu, dla lepszego zobrazowania swoich słów, na co Liliana sapnęła udając oburzoną i zamachnęła na nią kuchenną ściereczką.
– Małpa! – rzuciła do przyjaciółki, która zgrabnie umknęła i w mgnieniu oka znalazła się salonie.
– Ale za to jaka kochana! – odparła rozbawiona Corrine, mrugając do niej przyjaźnie. Sięgnęła po leżącą na niskim stoliku przy sofie ortopedyczną opaskę uciskową na kolano i usiadła, podwijając nogawkę spodni do połowy uda.
– Zobaczymy czy będziesz taka mądra jak się trafi taki, co bez wysiłku ujarzmi ten twój temperament – zaśmiała się Lily wchodząc za nią do pomieszczenia, po czym przysiadła na podłokietniku fotela.
– Niedoczekanie!
– Jeszcze się przekonasz – zaśmiała się wesoło, na co Corrine pokręciła jedynie głową z dezaprobatą, sprawnie zakładając na prawe kolano elastyczny stabilizator. – Nadal cię boli? – zapytała po chwili Liliana zatroskanym tonem, całkowicie zmieniając temat i ściągając na siebie spojrzenie brunetki.
– Nie, zakładam ją profilaktycznie. Czeka mnie dzisiaj kilka godzin na nogach, wolę zapobiegać niż później leczyć – powiedziała, opuszczając nogawkę, a potem wyprostowała i zgięła nogę kilka razy by sprawdzić ułożenie opaski.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz? – odezwała się cicho Lily, przez chwilę siłując się z nią na spojrzenia.
– Nie jestem kaleką, poza tym przez cały czas mam kontakt z moim ortopedą. Pamiętaj, że ciocia nie pozwoliłaby mi pracować gdyby były jakiekolwiek przeciwwskazania – odparła poważnie i wstała, zgarniając z kuchennego blatu swoją komórkę. – Wystarczy mi jedna matka, Lily – dodała żartobliwie, wrzucając telefon do sportowej torby. Przyjaciółka wystawiła język i pokręciła głową z dezaprobatą, ale widząc roześmianą Corrine nie mogła się na nią boczyć.
– Będę się gorąco modlić o tego faceta dla ciebie, to się może trochę wyciszysz – mruknęła Liliana, składając ręce jak do pacierza i spojrzała w sufit, usiłując za wszelką cenę się nie roześmiać.
– Panie Boże, ty widzisz i nie grzmisz. Z kim się żeni mój biedny kuzyn? – odparowała Corrine, wywracając teatralnie oczami.
– Ej! Ty naprawdę jesteś wredną małpą! – powiedziała szatynka, wspierając dłonie na biodrach w wojowniczej pozie. Corrie wzruszyła jedynie ramionami i zarzuciła sobie sportową torbę na ramię, po czym zgarnęła klucze z niskiej szafki przy wejściu i otworzyła drzwi. –  O której właściwie dzisiaj kończysz? – zagadnęła po chwili Lily, kiedy obie wyszły już za korytarz.
– O szesnastej, a co? Chcesz dzisiaj wybrać się na wielkie zakupy? – zapytała Corrine, uśmiechając się szeroko i zerknęła na nią przelotnie, przekręcając w zamku klucz.
– Nie wszyscy mają jakiś wrodzony talent do zakupów, wiesz? – powiedziała, opierając się ramieniem o framugę i spoglądając na przyjaciółkę znacząco. – Pokaż mi taką kobietę, która wchodzi do sklepu, rozgląda się i chwyta to, co jej wpadnie w oko, a potem nie dość, że wszystko jest w odpowiednim rozmiarze, to jeszcze wygląda jakby było na nią szyte – dodała z udawanym oburzeniem, a Corrie parsknęła wesołym śmiechem i wrzuciła klucze do torby.
– Nie moja wina, że dostałam to w genach – rzuciła swobodnie, a potem ruszyła korytarzem w kierunku schodów. Liliana westchnęła tylko ciężko i wzniosła oczy do nieba w błagalnym geście, a potem bez słowa pokręciła głową. – Nie wiesz przypadkiem, czy wujek wynajął komuś to mieszkanie koło mnie? – zapytała po chwili, kompletnie zmieniając temat i odwróciła się do Lily przez ramię, powoli schodząc ze schodów.
– Owszem, wynajął. Jakieś trzy miesiące tematu, zamieszkał tam kolega Raula, ale nie widziałam go jeszcze, a co? – zainteresowała się wychodząc z przyjaciółką przed kamienicę.
– Wydawało mi się, że wczoraj późnym wieczorem słyszałam jakieś śmiechy, a później dość znaczące… No wiesz… – odparła, unosząc sugestywnie brwi, na co Lily parsknęła wesołym śmiechem.
– Dobrze, że Hector i Jaqueline mieszkają na parterze i to pod tobą, a nie pod nim, bo mieliby niezłą filharmonię pod nosem – powiedziała i znów głośno się roześmiała, kiedy Corrine szturchnęła ją lekko w ramię.
– Wolałabym jednak nie słuchać codziennie tych arii – odparła kąśliwie, otwierając z pilota swoje auto, po czym wrzuciła sportową torbę na tylne siedzenie.
– Wiem, bo na twoim miejscu też wolałabym, żeby to sąsiedzi słuchali mnie, a nie ja ich – odparła wesoło Lily, natychmiast ściągając na siebie rozbawione, ciemne spojrzenie Corrie.
– I to mnie trzeba utemperować? – zaśmiała się i otworzyła drzwi od strony kierowcy. – Muszę chyba poważnie porozmawiać z kuzynem – dodała, a kiedy Liliana mrugnęła do niej psotnie, dodała jeszcze: – Zdzwonimy się popołudniu, okey?
– Jasne! – rzuciła dziewczyna i nadal uśmiechając się wesoło, wysłała jej buziaka w powietrze, a potem zapakowała się do samochodu i odjechała. Corrine odprowadziła jej auto wzrokiem, po czym pokręciła głową z rozbawieniem i sama wsiadła za kierownicę, chwilę później włączając się do ruchu drogowego na głównej trasie prowadzącej do szkoły artystycznej ciotki, Jaqueline Rivery. 

Broken Strings: 01.

Juan Alfonso Babtista, Michel Brown, Christian Suarez, Jose Torres, Eillen & Kenaya


San Antonio, październik 2008 r.

Przedramieniem wytarł krew z rozciętej wargi i z pogardą zerknął na klęczącego przed nim mężczyznę, który ciężko dysząc, jedną ręką podpierał się o podłoże, a drugą trzymał za brzuch. Uśmiechnął się z błyskiem satysfakcji w zielonych oczach i uniósł dłonie w górę w geście zwycięstwa, obserwując reakcję zebranej wokół widowni, kiedy stalowe drzwi otworzyły się z hukiem, a pomieszczenie wypełnił gryzący dym z granatów hukowych. Nie zdążył nawet mrugnąć okiem, gdy ktoś powalił go na ziemię, wbijając swoje kolano w jego plecy i skuwając dłonie kajdankami, a w pomieszczeniu zapanował totalny chaos. Słuchać było ostre polecenia uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy, przekleństwa aresztowanych i szczęk odbezpieczanej broni. Gdy kilka chwil później jakiś mężczyzna w pełnym bojowym rynsztunku, z twarzą zasłoniętą czarną kominiarką i chroniącą korpus kuloodporną kamizelką z napisem DEA na plecach, poprowadził go do radiowozu, nie protestował. Poza tym, że został przyłapany na udziale w nielegalnej walce, nie mieli przecież na niego zupełnie nic, ale wiedział, że agenci DEA nie trafili na nich przypadkiem. Takie akcje planowano tygodniami i nie mogło być tu mowy o żadnym przypadku. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy w pokoju przesłuchań został przemaglowany przez jednego z federalnych, który za wszelką cenę chciał się od niego dowiedzieć wszystkiego na temat najbliższego przerzutu narkotyków do Meksyku. Christian jednak nie zamierzał o niczym im mówić. Nie po to od lat tkwił w tym po uszy, by teraz zaprzepaścić wszystko i jak na spowiedzi bez oporów wyznać agentom to, czego udało mu się do tej pory dowiedzieć. Zastanawiające jednak było to, że wkrótce po tym, jak przesłuchujący go tajniak opuścił pokój przesłuchań, pofatygował się do niego sam szef miejscowego oddziału DEA.
– Przestań pieprzyć i zgrywać niewiniątko! – warknął ostro, uderzając dłońmi o stolik. – Myślisz, że jesteś tu anonimowy? Że nie wiemy czym się zajmował twój ojciec? Mamy całkiem sporą teczkę opatrzoną nazwiskiem Andres Suarez. Ma szczęście, że nie żyje, bo do końca życia gniłby w więzieniu – dodał mężczyzna kpiąco, prostując się i wsuwając dłonie w kieszenie spodni. – Lepiej zacznij współpracować.
– Agencie… – zaczął Christian, wzrokiem szukając jakiegoś identyfikatora, z którego mógłby odczytać nazwisko przesłuchującego go mężczyzny, choć tak naprawdę doskonale wiedział z kim ma do czynienia. Gdy nie dostrzegł go nigdzie na szarym t–shircie, ani na granatowej marynarce agenta, znacząco spojrzał mu prosto w oczy.
– Brenner. Douglas Brenner – mruknął pod nosem mężczyzna, a kąciki ust Suareza drgnęły w kpiącym, aroganckim uśmieszku.
– A więc, Doug, wyprowadź mnie z błędu, jeśli się mylę, ale jedyne co na mnie macie, to głównie papiery mojego ojca i drobny incydent w postaci mojego udziału w nielegalnej walce. Jak na moje oko, to trochę mało, by mnie tu przetrzymywać.
Brenner skrzyżował dłonie na torsie i oparłszy się plecami o weneckie lustro, przez chwilę bez słowa wpatrywał się w Suareza, a jego twarz nie zdradzała absolutnie niczego. Christian, cały czas odważnie patrząc mu w oczy, pomyślał, że chciałby kiedyś dopracować ukrywanie własnych emocji do takiej perfekcji. Był w tym dobry już teraz, ale jeszcze nie tak, jak agent Brenner.
– Posłuchaj, dzieciaku – zaczął spokojnie agent. – Nie chojrakuj, bo nie z takimi cwaniakami miałem już do czynienia i twoja arogancja i bezczelność nie robią na mnie absolutnie żadnego wrażenia. To po pierwsze. A po drugie, mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że już teraz wpakowałeś się w niezłe gówno. Może to, co wiemy o tobie na chwilę obecną, to faktycznie zbyt mało, by postawić cię w stan oskarżenia i zamknąć na długie lata w stanowym więzieniu, ale nie jest jeszcze za późno, byś wyszedł z tego z twarzą. I czystą kartoteką – dodał, kierując się w stronę drzwi. – Masz czas do rana, żeby się zastanowić i podjąć decyzję, od której będzie zależało twoje dalsze życie – zakończył, wychodząc i gestem dając znać mundurowym, którzy cały czas stali za drzwiami, by odprowadzili go do celi. – Przyprowadź mi Johny’ego – rzucił krótko do funkcjonariusza, zmierzając w stronę automatu z kawą.
– Lepiej nie zadzieraj ze starym – uprzedził uprzejmie mundurowy, prowadząc Christiana do pomieszczeń dla zatrzymanych. – Jeszcze nikt z nim nie wygrał. Brenner zawsze stawia na swoim. Prędzej czy później.
– Może właśnie teraz jest ten moment, gdy mu się to nie uda – mruknął Suarez bez przekonania, gdy funkcjonariusz otworzył jego celę i spojrzał na niego z politowaniem.
– Dobrze się zastanów – poradził szczerze, przekręcając klucz w zamku krat, po czym odwrócił się w stronę celi znajdującej się po przeciwnej stronie korytarza. – Koniec leniuchowania, Johny. Czas uciąć sobie małą pogawędkę – zaśmiał się, otwierając kraty i czekając aż zajmujący ją mężczyzna zwlecze się z pryczy.
Christian przyglądał się tej scenie z zaciekawieniem, zastanawiając się czy kiedyś do niego też agenci będą zwracać się po imieniu. Ów Johny musiał być im dobrze znany, a jednocześnie na tyle sprytny, by nie dać im żadnych dowodów, by mogli go wsadzić do paki.
– Ruszaj się, nie mam całego dnia – ponaglił funkcjonariusz.
– Przecież za to ci płacą – zaśmiał się blondyn, wystawiając dłonie, by mundurowy mógł go zakuć, zanim ten zdążył go o to poprosić.
– Przez takich jak ty, moje dzieci prawie mnie nie widują.
– Trzeba było darować sobie dziecięce marzenia o ściganiu bandytów z gnatem w ręku i zostać zwykłym urzędasem. Robota za biurkiem, stałe godziny pracy, a w domu stęskniona żonka z kapciami, ciepłym obiadem i gazetką, same zalety – zakpił. Funkcjonariusz pokręcił głową z dezaprobatą i bez słowa szarpnął go w swoją stronę, wyprowadzając z celi.
Johny przelotnie spojrzał w stronę Christiana.
Suarez był pewien, że tego dziwnego błysku w lodowato niebieskich tęczówkach nie zapomni do końca życia.


San Antonio, maj 2009 r.

Przekręcił manetkę z gazem i na pełnej szybkości wszedł w zakręt. Adrenalina, jaką czuł, mknąc opustoszałymi ulicami na swoim Suzuki, nie mogła się równać z niczym innym. Kochał to i nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek miał z tego zrezygnować z własnej, nieprzymuszonej woli. To było jak nałóg. Kiedy wygrał pierwszy raz, chciał sprawdzić czy to był przypadek, czy po prostu miał fart, czy może naprawdę był w tym dobry; potem jego pewność siebie rosła z każdą kolejną wygraną, a on czuł potrzebę startowania kolejny raz i kolejny, byle tylko udowodnić innym, że jest niepokonany i nie ma sobie równych. Adrenalina była czymś, czego potrzebował niemal jak tlenu. Żył w zasadzie od wyścigu do wyścigu, a biorąc w nich udział śmiał się śmierci prosto w twarz, jadąc zawsze na pełnym ryzyku. Często igrał z ogniem, ale nie czuł strachu, bo przecież nie miał nic do stracenia. Siostra nie chciała go znać, a innej rodziny nie miał.
Obejrzał się dyskretnie za siebie. Czarno–niebieska Yamaha cały czas trzymała się tuż za nim. Nie znał tej maszyny ani jej kierowcy, choć niejeden wyścig miał już za sobą, a w każdym przewijali się niemal ci sami uczestnicy. Krąg osób biorących udział w nielegalnych wyścigach był zamknięty i sporadycznie zdarzało się, że do wyścigu przystępował ktoś nowy, a jeszcze rzadziej, że ten ktoś szedł łeb w łeb z wielkim El Vengadorem, który miał już wyrobioną pozycję i swoistą renomę w tym światku. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce kilka miesięcy temu, kiedy to o mały włos przegrałby z Kylie. Powiedziała mu wprawdzie później, że pozwoliła mu wygrać, bo chciała zwrócić na siebie jego uwagę, ale on wolał myśleć, że był zwyczajnie lepszy, bo przecież nie przegrałby z kobietą.
Gdy Yamaha niespodziewanie zajechała mu drogę, przeklął szpetnie pod nosem. Stało się jasne, że jej kierowca, również stawia wszystko na jedną kartę, nie zważając ani na bezpieczeństwo swoje, ani tym bardziej rywali. Yamaha po wewnętrznej stronie łuku drogi pomknęła przodem, a Christian, którego niespodziewany manewr rywala zmusił nie tylko do przyhamowania, ale też odbicia na zewnątrz, mógł tylko patrzeć, jak jego rywal, o kilka metrów przed nim  przekracza linię mety.
Zatrzymał się obok swojego przyjaciela, Leo Sancheza, ściągnął kask i bez słowa zsiadł ze swojego motoru. Nie znosił przegrywać, ale musiał przyznać uczciwie sam przed sobą, że zwyczajnie zlekceważył rywala, który trzymając się cały czas o kilka metrów za nim, uśpił jego czujność, pozwalając mu wierzyć, że po raz kolejny bez trudu sięgnie po zwycięstwo i zaatakował w najmniej spodziewanym momencie, nie pozostawiając praktycznie żadnych szans na odparcie ataku.
– Niezły jest – mruknął Leo, a w jego głosie wyraźnie dało się słyszeć podziw. Christian posłał mu mordercze spojrzenie, ale wtedy, młody Sanchez wyszczerzył się jeszcze bardziej. – Lepiej miej się na baczności, stary, bo ten gagatek zgarnie ci sprzed nosa nie tylko kasę, ale też wszystkie panny – dodał rozbawiony Leo, klepiąc przyjaciela w pokrzepiającym geście w ramię. Christian przewrócił oczami z irytacją, a kiedy Sanchez wzrokiem dał mu znać, by obejrzał się za siebie, leniwie zerknął przez ramię. Zacisnął dłonie mocniej na kasku, gdy zobaczył Kylie, uwieszoną na szyi blondyna i szepczącą mu coś do ucha. Wyglądało jakby doskonale się znali. Mężczyzna odsunął ją od siebie na odległość ramion i przyjrzał się jej uważnie, uśmiechając się szeroko. Christian odwiesił kask na kierownicę swojego Suzuki, oparł się biodrami o siedzisko i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, ani na moment nie odrywając oczu od rozgrywającej się kilka metrów przed nim sceny.  Sam nie wiedział czemu poczuł w sercu ukłucie zazdrości na ten widok, przecież niczego sobie z Kylie nie obiecywali, oboje byli wolni i mogli robić co i z kim im się podobało.
– Wiem, że to dla ciebie jak nokaut, ale jeśli chcesz zachować twarz, lepiej idź do niego i mu pogratuluj – usłyszał obok siebie Leo.
– A jeśli ty chcesz zachować twarz, lepiej przestań gadać bzdury – upomniał, posyłając mu mordercze spojrzenie i zaciągając się nikotynowym dymem.
– Może w końcu dotrze do ciebie, że wcale nie jesteś taki wspaniały, bo zaczynałeś już gwiazdorzyć jak jakiś pieprzony celebryta znany z tego, że jest znany. Przyda ci się taki kubeł zimnej wody na łeb, wiesz?
– A czy tobie przypadkiem nie przyda się cios, po którym będziesz do garści zbierał swoje białe ząbki, które teraz tak wdzięcznie suszysz?
– No już, nie denerwuj się tak primadonno – zaśmiewał się Leo. – Złość piękności szkodzi.
– Żeby twojej zaraz nie zaszkodziła – mruknął Christian, rzucając ledwo co nadpalonego papierosa na ziemię i przydeptując go butem. Odchrząknął lekko i pewnym krokiem ruszył w stronę Kylie i tryumfatora wyścigu.
– Chris – zawołała rozpromieniona jeszcze zanim zdążył do nich podejść. Wyciągnęła do niego rękę, a gdy ją chwycił, niemal natychmiast przylgnęła do niego całą sobą, oplatając go w pasie ramionami i całując w kącik ust. – Chciałabym, żebyście się poznali – powiedziała. – Chris to jest Johny, Johny, to Chris, mój… – zawahała się przez chwilę i spojrzała na napiętą twarz Suareza, przygryzając policzek od środka. – Chłopak – dokończyła w końcu, a na usta Christiana wypełzł pełen satysfakcji, arogancki uśmieszek.
– Gratuluję – powiedział Suarez, chwytając dłoń swojego rywala. Johny, odwzajemniając uścisk dłoni, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, unosząc wyzywająco brew i siłując się z nim na spojrzenia, a kąciki jego ust drgnęły nieznacznie w bezczelnym uśmiechu…

  
San Antonio, styczeń/luty 2011 r.

Hamulec, trzask i głuchy huk. Kilka obrotów na asfalcie, a potem… potem już tylko ciemność.
Nicość.
Nieznośne dzwonienie w uszach i pulsująca w głowie krew.
Gdy w końcu podniósł powieki, przewrócony motor, z wybitym światłem jeszcze warczał ostatkiem sił. Z baku wyciekało paliwo, przód był niemal cały rozbity, a kierownica przekrzywiona.
Jego ukochane Suzuki w końcu zamilkło.
Trzęsąc się na całym ciele, spróbował poruszyć kończynami, a gdy wreszcie udało mu się usiąść, zrzucił z głowy kask, z którego odpadła plastikowa osłona i łapczywie nabrał powietrza w płuca. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że nie jechał sam. Rozejrzał się nerwowo dookoła. W końcu jego wzrok spoczął na leżącym zupełnie bezwładnie po drugiej stronie jezdni przy ulicznej latarni, wątłym ciele. Poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, a żołądek podchodzi do gardła. Nie mógł przestać się trząść.
– Kylie… – wyszeptał, z trudem podnosząc się z ziemi, chyba jedynie dzięki adrenalinie. Spodnie miał dziurawe, kolana całe we krwi, a żebra obolałe. Słyszał, jak zatrzymuje się jakiś samochód, jak ktoś pyta czy nic mu nie jest, ale zupełnie nie zwracał na to uwagi. – Kylie – wydusił, z trudem łapiąc powietrze w płuca i osunął się na ziemię, siadając obok dziewczyny. Chwycił jej dłoń, na której od kilku tygodni lśnił pierścionek zaręczynowy i spojrzał na jej pęknięty kask, spod którego wystawały jej długie, ciemne, lśniące włosy. – Cholera… – jęknął bezradnie, nie mogąc wyczuć tętna i czując jak wielka gula ściska mu gardło, a po policzku spływają łzy. – Kylie… nie zostawiaj mnie… – wyszeptał, plecami opierając się o latarnię, przy której leżała. Z wolna ciemniało mu w oczach. Nie miał po co żyć. Znów został sam…

Powoli otworzył powieki i zamrugał kilka razy, usiłując odzyskać ostrość widzenia i walcząc z mdłościami, które nasiliły się, gdy w jego nozdrza wdarł się nieprzyjemny zapach szpitala.
– No nareszcie, śpiąca królewno… – dobiegło do niego jakby z zaświatów.  W głowie czuł pulsujący ból, który zdawał się promieniować aż do kręgosłupa, a gdy spróbował się poruszyć,  poczuł się tak, jakby ktoś włócznią na wskroś przeszył jego ciało i ciemno zrobiło mu się przed oczami.
– Nie ruszaj się – usłyszał stanowczy głos, który doskonale znał. Zastanawiał się czy nie śni, bo przez chwilę nie potrafił zlokalizować skąd dochodzi. Znów zamrugał powiekami aż w końcu, jak przez mgłę, dostrzegł twarz Ignacio Sancheza, wpatrującego się w niego z troską. – Musisz uważać na kręgosłup.
Zmrużył oczy i zwilżył spierzchnięte wargi językiem.
– Co mi jest? – spytał, spoglądając na Ignacia ponownie, tym razem wyraźnie widząc już każdą zmarszczkę i drganie każdego mięśnia na jego twarzy.
– Stłuczenie  kręgosłupa lędźwiowego – wyjaśnił krótko. – Musisz leżeć co najmniej przez kilka dni. Pamiętasz w ogóle co się stało?
– Jechaliśmy moim Suzuki… – zaczął, ale zaraz urwał. Przez chwilę walczył z narastającym bólem w czaszce, usiłując uporządkować obrazy, które pojawiły mu się przed oczami. – Chryste… Kylie… co z nią? – spanikowany spojrzał na Nacho, a kiedy ten opuścił głowę, przeniósł spojrzenie na stojącego pod ścianą Leo, ale jego mina mówiła sama za siebie. Sam zresztą doskonale wiedział, że stało się najgorsze, ale rozpaczliwie pragnął, by ktoś temu zaprzeczył i powiedział mu, że wszystko jest w porządku i niebawem ją zobaczy. – Boże… – wyszeptał, czując jak wielka gula ściska mu gardło. Zamknął oczy i z całej siły zacisnął dłoń w pięść na szpitalnej pościeli. – To ja powinienem… – wydukał, gdy samotna łza spłynęła po jego policzku.
– Weź się w garść – upomniał surowym tonem Ignacio. – Żyjesz i masz dla kogo żyć, a to był tragiczny wypadek i nie ma w tym żadnej twojej winy.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz – odparł cicho, tępym wzrokiem wpatrując się w leniwie drgające na wietrze  za oknem, zielone liście…

niedziela, 3 kwietnia 2016

Broken Strings: PROLOG



Jak w amoku przeszła przez kolejne korytarze i w końcu, kiedy znalazła się na zewnątrz odetchnęła, mocno zaciągając się wieczornym powietrzem, jak tonący, który z determinacją usiłuje utrzymać się przy życiu. Czuła się naprawdę fatalnie, a ból w sercu był nie do zniesienia. Zdawała sobie sprawę z tego, że jakąkolwiek podejmie decyzję będzie ciężko, ale nie miała pojęcia, że to będzie aż tak dla niej trudne, tym bardziej, że rozum zdawał się wcale nie iść w parze z sercem i tym, co czuła.
Przeczesała włosy palcami obu dłoni i wsparła się plecami o ścianę budynku, stając w miejscu najbardziej oddalonym od wejścia do szkoły. Zrobiła kilka głębokich wdechów, a potem odepchnęła się od muru i podeszła do metalowej barierki przy wjeździe dla niepełnosprawnych. Wsparła na niej przedramiona i splotła dłonie w koszyczek, tępo wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, jakby tam miały być zapisane rozwiązania wszystkich jej problemów, albo jakaś magiczna recepta na wszystko, co się działo w jej życiu. Niestety, nie było żadnej wskazówki, tylko miliony maleńkich świecących punkcików, tak odległych i nieosiągalnych, że patrzenie w nie tylko potęgowało jej smutek.
Przygryzła policzek od wewnątrz i potarła palcami czoło, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Kiedy do jej uszu dobiegł odgłos ciężkich kroków, odwróciła głowę i spojrzała prosto w cudownie zielone oczy Christiana, które okazały się być jej zgubą, choć uparcie się przed tym broniła. Wpatrywał się w nią uważnie, powoli podchodząc bliżej, a Lia nie mogąc znieść jego przenikliwego wzroku, ukryła twarz za kaskadą blond włosów.
– Wszystko w porządku? – zapytał niepewnie schrypniętym głosem, również opierając przedramiona o balustradę.
Lia wzruszyła ramionami i zagryzła dolną wargę, odruchowo sięgając do zawieszonego na szyi bursztynowego serduszka.
Dostałam propozycję pracy od profesora Sage’a – powiedziała łamiącym się głosem, a kiedy Christian uparcie milczał, czekając na ciąg dalszy jej wypowiedzi, przełknęła gulę, która stanęła jej w gardle i spojrzała przed siebie. – Jutro wyjeżdżam do Mediolanu – dodała tak cicho, że sama ledwie siebie słyszała, a gdy i tym razem nie doczekała się odpowiedzi, spojrzała na Christiana przez ramię, natychmiast tonąc w zielonej głębinie jego błyszczących, a jednocześnie tak bardzo przygaszonych tęczówek, że patrząc w nie poczuła jakby ktoś z każdą mijającą sekundą wbijał jej w serce kolejny sztylet, zostawiając w nim dziurę nie do połatania.
– Na jak długo? – zapytał, przymykając powieki i przecierając oczy palcami.
– Na razie pół roku, a później sama jeszcze nie wiem – przyznała, szybko odwracając wzrok, bo nie była w stanie znieść jego spojrzenia, które znów wyraźnie wyczuwała na sobie.
– To wielka szansa, którą powinnaś wykorzystać. Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa, bo naprawdę na to zasługujesz, Lia – odezwał się zdławionym głosem, wbijając wzrok w swoje splecione dłonie i za wszelką cenę starając się panować nad sobą, by nie wziąć jej w ramiona i wszelkimi sposobami nie przekonywać, by z nich nie rezygnowała, dała im szansę i być może wyjechała razem z nim, zostawiając za sobą Valle de Sombras i wszystko złe co się z nim wiązało. Pragnął, by mogli zacząć od nowa, razem, ale nie był egoistą. Nie mógł jej o to prosić, ani wymagać od niej, by dla niego porzuciła swoje marzenia i wielką szansę, gdy świat stał przed nią otworem.
– A ty, Christian? Nie zostaniesz tu, prawda? – spytała po długiej chwili milczenia, na co Suarez pokręcił przecząco głową i unikając patrzenia na nią, wlepił wzrok przed siebie.
– W tej chwili nic mnie tu nie trzyma. Wracam do San Antonio, a Laura chce pojechać ze mną – wyjaśnił, a kąciki jego ust uniosły się lekko w smutnym uśmiechu.
– Macie trochę do nadrobienia – odparła Lia, uśmiechając się delikatnie, gdy ich spojrzenia na moment się splotły. – Cieszę się, że odbudowaliście swoje relacje nawet, jeśli ta nić jest jeszcze bardzo krucha. Wiedziałam, że tak będzie, zbyt mocno się kochacie, by żyć z daleka od siebie, tym bardziej, że jesteście dla siebie przecież jedyną rodziną – powiedziała, odruchowo zakładając pasmo jasnych włosów za ucho. – Mam nadzieję, że Laura się tobą zaopiekuje – dodała z uśmiechem, spoglądając mu odważnie w oczy.
– A kto zaopiekuje się tobą? – zapytał Christian, na co Lia zmarszczyła brwi i wysilając się na swobodny ton, nonszalancko wzruszyła ramionami.
– Przywykłam do tego by samej troszczyć się o siebie. Tym razem nie będzie inaczej – powiedziała cicho, zwilżając spierzchnięte wargi językiem. Drgnęła jednak lekko, kiedy poczuła delikatne muśnięcie ciepłych palców Christiana na nadgarstku w miejscu, gdzie ułożyła się bransoletka, którą dostała od niego na urodziny. Powoli przesunął kciukiem po muszli mieniącej się kolorami i uśmiechnął się lekko.
– Wiedziałem, że będzie dla ciebie idealna – stwierdził, pochwytując jej zaszklony wzrok. Przez chwilę siłowali się tak na spojrzenia, aż w końcu to Lia pierwsza opuściła głowę nie mogąc dłużej powstrzymywać cisnących się do oczu łez. Christian bez słowa wsunął dłoń pod jej włosy i przygarnął ją do siebie, przelotnie muskając jej skroń chłodnymi wargami, a potem odsunął się nieznacznie i oparł się czołem o jej czoło, ujmując jej twarz w obie dłonie i kciukami delikatnie ścierając słone krople, które strumieniami płynęły jej po policzkach. Lia oplotła jego nadgarstki drobnymi palcami, za wszelką cenę starając się zdusić wyrywający jej się z piersi szloch i rozrywający serce ból. Nigdy nie dopuściła do siebie nikogo tak blisko, by jego strata czy rozstanie rozsypało ją w drobny mak tak jak to się działo w tej chwili. Zawsze to Nacho był najbliższym jej człowiekiem, a teraz Christian nadkruszył mury wokół jej serca i zasiał w nim ziarenko czegoś, czego jeszcze nie rozumiała i czego mimo wszystko wciąż się bała.
Instynktownie pogładziła kciukiem wierzch jego dłoni i wstrzymała oddech, kiedy Christian zbliżył się ostrożnie zmniejszając kilkumilimetrowy dystans między nimi. Przesunął powoli nosem po jej nosie i zawisł nad jej zapraszająco rozchylonymi wargami, trwając tak nieskończenie długą chwilę. Żadne z nich jednak nie odważyło się zrobić tego jednego kroku, który zaważyłby na ich dalszym losie i każde powstrzymało się z zupełnie innych powodów. W końcu Christian pochylił się i musnął chłodnymi wargami jej policzek niebezpiecznie blisko ust, a potem odsunął się nieznacznie, ale tylko na tyle by móc zajrzeć jej w oczy.
– Pamiętaj, że cokolwiek by się nie działo, możesz na mnie liczyć – powiedział nie odrywając od niej spojrzenia, a w jego zielonych tęczówkach Lia dostrzegła znajomy ogień i słowa, których nie chciała usłyszeć na głos: „Będę na ciebie czekał”.
Nie zastanawiała się dłużej, po prostu przylgnęła do Christiana całą sobą i objęła go mocno, zaciskając drobne palce na jego kurtce. Kiedy Suarez odwzajemnił uścisk, ciasno oplatając jej drobne ciało silnymi ramionami, a potem wsunął nos w jej włosy, jedynie oddechem pieszcząc skórę na szyi, Lia wiedziała, że to pożegnanie jest najtrudniejszym w jej życiu i wraz z wyjazdem z Valle de Sombras*, zostawi tu część siebie…


______________
* fikcyjne miasteczko w Meksyku, w okolicach Monterrey

piątek, 1 kwietnia 2016

Junto a Ti: PROLOG


Is­tnieją dwa po­wody, które nie poz­wa­lają ludziom spełnić swoich marzeń.
Naj­częściej po pros­tu uważają je za niereal­ne. A cza­sem na sku­tek nagłej zmiany lo­su poj­mują, że spełnienie marzeń sta­je się możli­we w chwi­li, gdy się te­go naj­mniej spodziewają. Wte­dy jed­nak budzi się w nich strach przed wejściem na ścieżkę, która pro­wadzi w niez­na­ne, strach przed życiem rzu­cającym no­we wyz­wa­nia, strach przed ut­ratą na zaw­sze te­go, do cze­go przy­wyk­li.
 [P. Coelho]


Toluca zdecydowanie nie była miejscem, w którym chciał się zatrzymać na dłużej, dlatego gdy tylko nadarzyła się okazja, nie zastanawiał się ani chwili i ruszył w podróż do stolicy, która miała dać mu zdecydowanie więcej możliwości i pozwolić w końcu zacząć wszystko od nowa, zostawiając za sobą błędy przeszłości. Zresztą już kilka miesięcy wcześniej, gdy opuszczał rodzinne miasteczko wiedział, że miejscem docelowym jego wędrówki będzie właśnie Ciudad de Mexico. Od tamtej pory tułał się po Meksyku, a między poszczególnymi przystankami na drodze do stolicy i nowego życia do tej pory przemieszczał się głównie stopem, ale tym razem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej żałował, że kiedy jeszcze miał okazję nie kupił jakiegoś grata na czterech kółkach.
Deszcz lał niemiłosiernie, nocne niebo, które spowiły ciężkie, granatowe chmury, co i raz przecinały jaskrawe pioruny, a drzewa wzdłuż drogi szumiały złowieszczo, jakby nie chciały poddać się podmuchom przenikliwego wiatru. Postawił kołnierz skórzanej kurtki i poprawił przewieszoną przez ramię torbę, w której mieścił się cały dobytek jego życia, choć dobytek w jego przypadku to było zbyt wiele powiedziane. Opuszczając rodzinne strony nie tracił nic, bo tak naprawdę nie miał niczego, co mógłby stracić i nikogo, komu by na nim choć trochę zależało, oprócz matki, z którą i tak łączyły go relacje dalekie od idealnych. Nie potrafił ich naprawić, choć była to chyba w tej chwili jedyna rzecz na jakiej mu zależało. Oboje jednak byli uparci, zawzięci i najwyraźniej ciągle chowali do siebie zbyt wiele urazy, która przez ostatnie pięć lat zdawała się narastać z dnia na dzień, więc uznał, że najlepiej będzie, jeśli na jakiś czas znikną sobie z oczu. A kiedy w końcu uda mu się stanąć na nogi i ułożyć sobie życie,  wtedy wróci do matki, choćby tylko po to by usłyszeć, że jest z niego dumna.
Przyspieszył kroku. Nie miał już na sobie ani jednej suchej nitki, ale nie uśmiechało mu się spędzić całej nocy pod gołym niebem. Gdy usłyszał za sobą silnik nadjeżdżającego samochodu, odwrócił się i wystawił kciuk, licząc, że może kierowca okaże się na tyle uprzejmy, że podrzuci go przynajmniej na obrzeża miasta. Ten jednak nie tylko nie zatrzymał się, ale jeszcze przyspieszył, ochlapując go przy tym błotem z kałuży.
Zaklął szpetnie pod nosem i odprowadził mrożącym krew w żyłach wzrokiem  pojazd, który na pełnej prędkości wszedł w zakręt. Kilka sekund później jego uszu dobiegł pisk opon, a potem głuchy huk miażdżonej blachy i brzęk tłuczonych szyb.
– Cholerny pirat drogowy – mruknął pod nosem, biegnąc przed siebie, by jak najszybciej dotrzeć do miejsca wypadku i udzielić pomocy, jeśli będzie jeszcze kogo ratować. Huk był głośny, a seria odgłosów jaka nastąpiła po nim wskazywała na to, że auto dachowało. I faktycznie tak było. Auto, które go mijało, niemal doszczętnie zmiażdżone, leżało kołami do góry. Podszedł szybko do niego, rzucił swoją torbę na mokry asfalt, przykucnął i przez stłuczoną szybę wsunę rękę do wnętrza, by sprawdzić puls na szyi nieprzytomnego kierowcy. Westchnął ciężko i przesunął dłonią po twarzy, gdy zamiast tętna wyczuł jedynie odór alkoholu. Zacisnął nerwowo szczęki i podniósł leżący nieopodal telefon, należący zapewne do ów nieszczęśnika. Szybkim krokiem ruszył w kierunku drugiego auta, które w wyniku zderzenia wylądowało w rowie po drugiej stronie ulicy, by zorientować się w sytuacji, nim wybierze numer alarmowy. – Chryste panie – jęknął, gdy dostrzegł za kierownicą filigranową postać. Włożył telefon do kieszeni kurtki i szarpnął za drzwi. Raz, drugi, trzeci… Kiedy w końcu ustąpiły, wcisnął się do środka. Wsunął palce pod długie, ciemne włosy dziewczyny i odetchnął z ulgą, gdy wyczuł puls. Ostrożnie chwycił ją za ramiona i oparł jej wątłe ciało o oparcie, a potem odpiął pas bezpieczeństwa. – Hej… – zwrócił się do niej, zgarniając z zakrwawionej twarzy, kosmyki włosów. – Boli cię coś? – spytał.
– Nie wiem… – wymamrotała na wpół przytomnie, przykładając drżącą dłoń do mostka. Oddychała płytko i nierówno. Uniósł jej powieki i zajrzał w źrenice, świecąc w nie telefonem. Wyglądało na to, że reagują prawidłowo. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej był wdzięczny losowi za to, że jego matka była pielęgniarką i od małego wpajała mu zasady udzielania pierwszej pomocy.
– Spróbuję cię wyciągnąć – zakomunikował, przekładając sobie jej ramię przez szyję. – Wiesz jaki dzisiaj dzień? – spytał.
– Środa – mruknęła. – Niedobrze mi…
– Wiem – odparł cicho, ostrożnie wyciągając ją z auta. Ułożył ją w pozycji bocznej ustalonej i poszedł do bagażnika po apteczkę, z której od razu wyjął koc termiczny. Przyklęknął przy dziewczynie i omiótł wzrokiem całą jej sylwetkę. Prawa noga, spuchła i wyglądała na paskudnie złamaną. Zaklął pod nosem i ostrożnie przesunął dłońmi po jej żebrach, by sprawdzić czy są całe, a wtedy jego wzrok spoczął na wisiorku jaki miała na szyi. Był to mosiężny klucz z motylem, a jemu wydawało się, że już kiedyś widział taką zawieszkę. Nie potrafił jednak w tym momencie stwierdzić kiedy i gdzie, zresztą nie to było teraz najważniejsze. Okrył ją kocem termicznym, a potem usiadł za nią tak, że jej drobne ciało znalazło się w pozycji półleżącej między jego udami, oparte plecami o jego tors. Spojrzał na ranę na jej czole, która zdawała się dość głęboka. Wyciągnął z apteczki jałowy opatrunek i przyłożył go do rany, starając się jej nie uciskać, a drugą dłonią sięgnął do kieszeni kurtki po telefon.
– Pogotowie?... Był wypadek. Zderzyły się dwa samochody, kierowca jednego z nich, mężczyzna, chyba nie żyje, drugi, kobieta około 25 lat, przytomna, odczuwa nudności, ma głęboką ranę na czole i prawdopodobnie złamaną nogę…

* * *

– Przykro mi, Max – powiedziała do telefonu łamiącym się głosem i przymknęła powieki, starając się za wszelką cenę zdusić w sobie szloch.
– Przykro ci? To nie jest rozlane mleko, Corrine! Chryste! – jęknął wściekle i zrobił głęboki wdech. – Po cholerę wsiadałaś do samochodu w taką pogodę i to jeszcze o tej godzinie, przecież z samego rana mieliśmy lecieć do Paryża – dodał, ale choć zapewne starał się panować nad buzującą w nim wściekłością, to i tak w jego głosie dało się słyszeć oskarżycielskie nuty, które wcale nie pomagały jej poczuć się lepiej. – Dlaczego milczysz? – zapytał w końcu nieco już poirytowany.
– Bo ty mówisz za nas dwoje – odparła tak cicho, że sama ledwie siebie słyszała, a potem odwróciła głowę do okna i spojrzała na szybę, o którą raz po raz bębnił deszcz, uparcie nie chcąc przestać padać.
– Naprawdę myślałem, że jesteś rozsądniejsza – odezwał się po chwili pełnym nagany głosem. – Pomyślałaś, choć przez chwilę o mnie, kiedy postanowiłaś zgrywać mistrza kierownicy? – wypluł z siebie jadowitym tonem, a Corrie miała ochotę się roześmiać na dźwięk tych słów i nie wiedziała właściwie czy to efekt środków przeciwbólowych, szoku, czy jeszcze czegoś innego.
– Pomyślałam o tobie w tej chwili, dlatego dzwonię i cię uprzedzam, że nie polecę z tobą. Powodzenia w Paryżu, Max – rzuciła do aparatu zmęczonym głosem i nie chcąc słuchać dalszego wywodu na temat tego, jaka jest głupia i nieodpowiedzialna, rozłączyła się, odkładając telefon na pościel. Przymknęła powieki i przełknęła ogromną gulę, która stanęła jej w gardle utrudniając oddychanie. Środki przeciwbólowe, które podała jej pielęgniarka dawno przestały działać, bo znów bolało ją całe ciało. Straciła już nawet rachubę, które miejsce boli bardziej, stłuczona klatka piersiowa, głowa, którą uderzyła o kierownicę, czy usztywniona noga, na którą nie chciała nawet patrzeć. Czuła się okropnie, ale jeszcze bardziej bała się tego, co może usłyszeć od lekarzy, a co może przesądzić o całym jej dotychczasowym życiu, niwecząc jej plany i zaprzepaszczając wszystkie dotychczasowe wysiłki czy lata ciężkiej pracy.
Zrobiła głęboki wdech i palcem wskazującym wytarła samotną łzę, która spłynęła jej po skroni, a kiedy do jej uszu dobiegło ciche pukanie do drzwi, wysiliła się na blady uśmiech i odwróciła się w stronę wejścia, spoglądając wprost w ciemne tęczówki, opartego o framugę kuzyna.
– Mogę? – zapytał, a gdy skinęła mu głową na zgodę, powoli ruszył w jej kierunku. – Rozmawiałaś z Max’em? – zapytał, stając przy łóżku i czułym gestem odgarniając jej za ucho kosmyk ciemnych włosów. Corrie skinęła głową bez słowa i cicho siorpnęła nosem, przesuwając palcem po leżącym na pościeli telefonie. – Zapytał przynajmniej jak się czujesz i czy nic ci nie jest? – dopytał, a kiedy kuzynka nadal uparcie milczała, zerkając na niego tylko niepewnie, prychnął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nie winię go. Ten wyjazd to jego szansa na spełnienie marzeń. Każdy na jego miejscu by się wściekł – powiedziała cicho i zwilżyła spierzchnięte wargi językiem.
– Nie każdy, Corrie. Ty na jego miejscu już dawno byś tu była i przynajmniej zapytała, czy może chodzić – stwierdził z gniewem w głębokim głosie. – Poświęciłaś lata by z nim tańczyć, a co on zrobił po tym wszystkim dla ciebie? Wylał do telefonu swoje żale i nawrzeszczał? – zapytał, choć właściwie nie musiała nic mówić. Znał odpowiedź i bez tego, bo czytał w niej jak w otwartej księdze, wystarczyło, że spojrzał jej w oczy.
– Gdzie reszta? – zapytała w końcu, kiwając w stronę korytarza i zgrabnie zmieniając temat rozmowy.
– Lily poszła do barku po jakąś kawę, bo automat na piętrze jest popsuty. A rodzice próbują przez telefon uspokoić twoją mamę, która z ojcem jedzie właśnie do szpitala… – powiedział, ale zanim zdążył dokończyć zdanie, do sali wszedł przystojny lekarz w niebieskim uniformie, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję i spojrzeniem utkwionym w trzymanej w dłoniach karcie. Przekartkował strony, a po chwili uniósł wzrok znad dokumentów i uśmiechnął się lekko, podchodząc do łóżka swojej pacjentki.
– To mój kuzyn, Raul Rivera – odezwała się Corrine, dostrzegając pytające spojrzenie swojego lekarza.
– Doktor Luis Galvan, ortopeda Corrine – przedstawił się i uśmiechnął przyjaźnie, a potem przeniósł wzrok na brunetkę, która na tle białej szpitalnej pościeli wyglądała na jeszcze bardziej kruchą niż zapewne była w rzeczywistości. – Jak się czujesz? – zapytał, sięgając po zawieszoną w nogach łóżka kartę i szybkim wzrokiem omiótł zapisane na niej informacje.
– Jakby przejechał po mnie walec – odparła i zaśmiała się cicho, kiedy lekarz spojrzał na nią rozbawiony spod uniesionej brwi. Szybko jednak jej uśmiech zamienił się w grymas, gdy ciało przeszyła fala bólu promieniującego z obitych żeber. – Albo dwa …
– Ma pan już wyniki rezonansu? – zapytał Raul, wpatrując się wyczekująco w medyka. Mężczyzna zerknął w kartę, a później przeniósł przyjazne spojrzenie na Corrie i unosząc jedną brew, zrobił głęboki wdech jakby przygotowywał się do przekazania najgorszej wiadomości z możliwych.
– Nie będę was oszukiwał, nie jest dobrze. Nie chcę tutaj rzucać medycznymi terminami, ani obrazowo opisywać co się właściwie stało z twoją nogą, bo nie jest to nic przyjemnego. Najprościej rzecz ujmując doszło do złamania nasady kości piszczelowej, która podczas wypadku niefortunnie uderzyła o kość udową, powodując dość paskudne uszkodzenie stawu kolanowego. Stąd opuchlizna i ból przy najmniejszym nawet ruchu – wytłumaczył, patrząc wprost na Corrine.
– Co mnie czeka, doktorze? – zapytała drżącym z emocji głosem i przełknęła z trudem wielką gulę, ściskającą jej gardło. Kiedy poczuła jak Raul splata palce z jej palcami, uniosła wzrok i spojrzała prosto w jego ciemne tęczówki kuzyna. Uśmiechnął się do niej jednym kącikiem ust, jakby chciał jej powiedzieć, że cokolwiek ją czeka nie jest z tym sama, a ona odetchnęła z ulgą i wyczekująco spojrzała ponownie na ortopedę.
– Konieczny będzie zabieg przywracający prawidłowy stan anatomiczny stawu, w przeciwnym razie źle się to skończy. To jedyna szansa na normalne poruszanie się, więc potrzebna będzie twoja zgoda na operację – powiedział poważnie, spokojnym, wyważonym tonem, nie odrywając ciepłego spojrzenia od jej napiętej twarzy.
– Czy… – urwała nagle, czując, że w płucach brakuje jej tlenu i przymknęła na moment powieki, usiłując uspokoić szalejące w piersi serce. Kiedy Raul kciukiem pogładził wierzch jej dłoni, zrobiła głęboki wdech i powstrzymując cisnące się do oczu łzy, zwilżyła spierzchnięte wargi językiem i znów spojrzała na lekarza. – Czy będę mogła tańczyć?
– Nie będę cię oszukiwał Corrine. Do czasu zrostu kostnego, nie będziesz mogła obciążać nogi przez sześć tygodni. Dopiero po trzech miesiącach, przy dobrych wynikach, będzie możliwe pełne obciążanie kolana, ale i tak czeka cię rehabilitacja – powiedział, uważnie wpatrując się w jej przepełnione bólem i nadzieją ciemne tęczówki. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyś mogła normalnie funkcjonować, ale zawodowy taniec niestety musisz wykluczyć, dla swojego dobra – powiedział surowym tonem, jasno sugerującym, że nie zastosowanie się do jego zaleceń, skończy się dla niej tragicznie.
– Gdzie ma pan tą zgodę, doktorze? – zapytała zdławionym głosem, powoli poprawiając się na poduszkach, a kiedy podał jej dokumenty i długopis, szybkim ruchem podpisała w wyznaczonym do tego miejscu i oddała mu papiery.
– Dziękuję, zlecę przygotowanie sali do zabiegu – poinformował, zerkając przelotnie na Raula, po czym pospiesznie wyszedł z pomieszczenia.
– Chcę zostać sama – odezwała się Corrie tonem wyprutym z jakichkolwiek emocji i spojrzała błagalnie na kuzyna, który bez słowa skinął głową ze zrozumieniem, a potem pochylił się i pocałował ją w czoło.
– Będzie dobrze, mała – szepnął, a Corrie nie zaszczycając go już ani jednym spojrzeniem, odwróciła głowę i przymknęła powieki. Dopiero, kiedy została sama, poczuła jak w jednym momencie opuszczają ją siły i wewnętrzne opanowanie, którego mimo wszystko w sobie nie miała. Zasłoniła oczy dłonią i mocniej wtuliła się poduszkę, rozklejając się jak małe dziecko i modląc z całego serca, by ten dzień, w którym w ciągu kilku sekund pijany człowiek zniszczył wszystkie jej marzenia, okazał się jedynie potwornie koszmarnym snem. Snem, z którego szybko się obudzi…